zlomnik.pl

Home |

Fura na niedzielę: z ziemi włoskiej do Polski…

Published by on November 16, 2014

…albo “2600 km Corollą z buta”.

Być może niektórzy z Was już wiedzą, że Maciej DM, który wielokrotnie wspomagał i wzbogacał złomnik różnymi wpisami i miksami, przywiózł z Sycylii idealną Corollę E8 liftback w automacie. Co przekonało mnie, że mój szalony plan przywiezienia na kołach z Hiszpanii idealnego Renault Siete z użytkownikami @Lesio i @Upal Wrotki nie jest aż tak idiotyczny, jak mogłoby się to wydawać.

Tak czy inaczej, z tej wyprawy jest relacja, którą tu Wam zamieszczę. Jest długa (tl;dr). Przeczytałem całą i wprowadziłem niewielkie skróty i poprawki. Miłej lektury. Maciej DM otrzymuje ode mnie naklejkę z najnowszej, ultra prestiżowej serii, którą zaanonsuję tu Wam w najbliższych dniach.

Pewnego kwietniowego dnia postanowiłem oderwać się na moment od super ważnych projektów i zanurzyć w gąszczu ogłoszeń; szerokim łukiem ominąłem polski portal, na którym byle kupka złomu warta jest bajońskie sumy, a wystawiający tam swoje przedmioty dawno stracili łączność z ziemią, i udałem się na włoski odpowiednik niegdysiejszej tablicy – subito.it. Nie żeby tam rozdawali za darmo, ale warto czasem spojrzeć co i po jakich cenach oferowane jest po drugiej stronie Alp, nie wspominając o tym, że różnorodność dużo większa.
Na przykład co można kupić za równowartość dwóch tysięcy złotych? W tej cenie znaleźć można różne rzeczy, ale uwagę moją zwróciła znajdująca się na Sycylii jedna jedyna toyota corolla E8; wydawała się być w bardzo ładnym stanie, do tego w automacie i w tapicerkę w kratkę. Ogłoszenie miało nienachalny opis:
„Toyota Corolla 1.3 automat
Mimo swoich lat samochód jest w świetnej kondycji, silnik na chodzie, karoseria i wnętrze w dobrym stanie. Nasza firma ma 25-cio letnie doświadczenie w handlu autami, zapewniamy profesjonalizm. Po informacje dzwonić pod numer….”
Jak na polskie warunki opis raczej chłodny, wręcz odstręczający; „na chodzie”, „w dobrym stanie”? A gdzie „jedyny taki”, „perełka”, „od dziadka rocznik 1905”, „zabytek dla konesera i tego co się zna”, „robiłem pod siebie, ale…”? Jednak bardziej niż opis przemówiły do mnie zdjęcia, był w nich jakiś czynnik „chciejmnie”.

Z pewną nieśmiałością oraz głębokim przeświadczeniem, że auto zostało dawno sprzedane, postanowiłem zadzwonić do sprzedającego. Bardzo się ucieszyłem, że oferta jest nadal aktualna:
– Mam wiele telefonów w sprawie tego auta, aż sam jestem zaskoczony, dzwonią nawet z Afryki!
– Ale ja jestem z Polski, z kraju Voityly, Zibi Bońka i Walezy – odpowiadam.
Na to, że dzwonię z Polski pan zareagował bardzo pozytywnie. Zaczął od razu mówić coś o pięknych kobietach, itp, ale mnie tym razem interesowało co innego:
– Jaki jest stan samochodu, jego historia, czy mogę nim wrócić do Polski na kołach?
– Ależ oczywiście, samochód jest jak nowy, używał go mój znajomy, który wyemigrował do Niemiec i jak raz na rok pojawiał się w rodzinnych stronach, to wtedy nim jeździł. Przebieg jest autentyczny. Samochód był przez cały czas serwisowany w mojej firmie, a teraz znajomy poprosił, abym mu pomógł go sprzedać. Powiem tak, że jeśli kupisz ten samochód, to co roku będziesz mi przysyłał kartkę na Święta!
Kartka na Święta! – tego jeszcze nie słyszałem, ten tekst wytycza zupełnie nowe horyzonty. No tak, ale mimo iż świetnie wpisuje się w kanon klasycznych tekstów handlarza, to ja rozmawiam z Włochem; owszem oni mają zdolność do ubarwiania rzeczywistości, z lekkością operują epitetami i każdy z kim przynajmniej raz w życiu wypili kawę jest ich amico (przyjacielem); ja to wiem i jestem na to przygotowany, ale u licha, po co Włoch miałby chcieć mnie naciąć na marne 500 euro, w dodatku używając jako przynęty modelu o atrakcyjności minus milion. Przecież jest co najmniej 100 lepszych modeli, a pierwszym z nich Fiat 500; jest jasne, że jakbym zobaczył ofertę sprzedaży ładnej pięćsetki i do tego za pińcet euro i, że ogłoszenie jest aktualne, tylko szybko przelewik bo są inni chętni, to by mi się czerwona lampka zaświeciła, ale nie do diaska w przypadku kanciastej i nijakiej corolli, którą Włosi mają tam gdzie Putin konwencje. Tak czy inaczej postanowiłem na ile to możliwe sprawdzić gościa; na stronie internetowej wystawione są także inne, dużo nowsze auta, a na głównej podany jest NIP firmy. W tzw. Viesie wychodzi, że jest aktywny; całość sprawia wrażenie zbyt poważnej na przekręt na 500 euro na starej toyocie, której we Włoszech i tak nikt by nie kupił. Dzwonię jeszcze na numer stacjonarny; pracownik odbiera telefon, to też jakiś znak. Mail jaki od nich dostałem ma w domenie nazwę firmy (nie jakiś darmol). Na koniec poprosiłem, aby zrobił mi zdjęcie numeru vin z komory silnika. Ostatecznie pomyślałem, że jak stracę pięćset euro, to świat się nie zawali, a może to jest właśnie ten moment kiedy warto zaryzykować? W tej kwestii przypomniał mi się kawał o Żydach, którzy się modlą w synagodze i dołącza do nich Icek, który akurat zgubił 5 złotych i chce się pomodlić o to, by je odzyskać; zaczyna się modlić, stękać i kwękać. W końcu jeden z rabinów nie wytrzymuje podchodzi do Icka i daje mu 5 złotych: Masz tu pięć złotych – mówi – i wypad, bo my tu nie o takie pieniądze się modlimy!
Mówię zatem do Ignacego (Ignazio – tak ma na imię sprzedający), że jestem poważnie zainteresowany kupnem tego auta i jak w związku z tym on wyobraża sobie dalsze kroki. Dla Ignacego nie było nic prostszego; – Ja tobie wysyłam numer konta, ty mi wpłacasz 500 euro i corolla jest Twoja, wolę sprzedać Polakowi!
Zatem przelałem pieniądze i poczułem się właścicielem corolli chociaż nie miałem jeszcze pojęcia w jaki sposób, ani kiedy ją odbiorę; co prawda z racji zawodowych kilka razy do roku zdarza mi się odwiedzać Italię, ale jak to połączyć z odbiorem samochodu? Mimo, iż nie wiedziałem kiedy, wiedziałem jak; założyłem sobie, że wrócę nią na kołach – To będzie przygoda! – pomyślałem podczas jednej z letnich wypraw rowerowych z Krakowa do Tyńca. Na bazie tej miłej przejażdżki projektowałem sobie powrót corollą prosto z serca Sycylii, tak jakbym miał do pokonania zamiast 2.600 kilometrów, zaledwie pięćdziesiąt. Ach, ta niezdrowa skłonność do romantyzmu.

Podróż na Sycylię – podejście nr 1.
No i stało się, w czerwcu lecę, a w zasadzie lecimy z kolegą z pracy na Sycylię, ale grafik jest tak napięty, że nie ma nawet czasu żeby się do corolli zbliżyć. Jedyne co mi się udało, to porozmawiać ze znajomym – Salvatore, że mam auto do odebrania w Assoro, i czy ewentualnie nie sprawiło by mu problemu przejechać się tam kiedyś i zobaczyć je na własne oczy. Tymczasem z Sycylii wróciłem z pustymi rękami i nie miałem pomysłu co dalej. Z jednej strony pomyślałem, że to może i lepiej, że nie zrobiłem tego w lecie; upały w podróży mogłyby być zabójcze nie tylko dla mnie, ale i dla auta. Lepiej będzie to zrobić jesienią, byle nie za późno. W międzyczasie poprosiłem Ignacego o przygotowanie dokumentów wywozowych, a Salvatore by pojechał na miejsce odebrać je i przyjrzeć się autu.
Jakiś czas później Salvatore dzwoni do mnie, że ma dokumenty i dobre wieści: Słuchaj – mówi – to auto jest jak nowe, a Ignazio to w porzo koleś! – teraz mogłem odetchnąć z ulgą.
W okolicy września nadarzyła się kolejna okazja; wylot do Włoch na targi w okolicach Bolonii, a potem przelot na Sycylię; po pierwsze, by obejrzeć winogrona na krzakach, po drugie – by odebrać auto. Na Sycylii ląduję w Katanii; co za przygnębiające miejsce. Na lotnisku pytam gościa w budce, za ile odchodzi autobus do centrum miasta. Chłopakowi za szybą z okrągłym otworem zajmuje chwilę aby w ogóle do mnie przemówić i sprzedać mi bilet. Nie żeby miał do mnie coś personalnie, po prostu wszystko ma tu inne tempo. Z lotniska do centrum jadę smutnym autobusem, zupełnie jak tym z filmu akcji społecznej o smutnym autobusie. Wszyscy są jacyś przymuleni, wokół panują egipskie ciemności. Czasem wyprzedza nas skuter, niekiedy na światłach, za to innym razem zupełnie po ciemku. Obok mnie stoi młoda dziewczyna, przez ramię ma przewieszone jakieś zawiniątko, wygląda jak by tam miało być dziecko, ale dziwnie to wygląda, bo ono się nie rusza, ani nawet nie kwili. Rozmawia z drugą o braku kasy i problemach życiowych. Z przodu autobusu blada angielka w słomkowym kapeluszu wykonuje nerwowe ruchy, bo podobnie jak ja, nie wie w jakim hotelu ona i jej towarzysz tego wieczoru zamkną oczy. Z tym, że ona jest przekonana, że dowie się tego od kierowcy, ja natomiast po prostu wysiądę i coś znajdę. Na ulicy dużo się dzieje; ruch, tumult, hałas i tak do późnych godzin. Bez problemów znajduję hotel, zostawiam rzeczy w pokoju i idę na kolację do lokalu wskazanego mi przez recepcjonistę. Wybieram stolik na zewnątrz, bo klimat do tego zachęca. Knajpka, jakich wiele we Włoszech, ale to co zawsze uderza to obsługa; nie nachalna, ale nigdy nie masz poczucia, że zostałeś pozostawiony sobie sam; stale w zasięgu ręki gdy czegokolwiek potrzebujesz – kolejne piwo, deser, grappę, rachunek. A w dodatku, ci często bardzo młodzi ludzie, całymi sobą wyrażają zadowolenie z tego kim są i co robią. Są mili, ale nie na siłę, chętnie żartują. W Krakowie knajp całe mnóstwo, obsługa wciąż boli; przyniesie kartę, zostawi, zniknie na wieki. To samo jak przyniesie danie. Często po deserze, mimo, iż mam ochotę jeszcze chwilę posiedzieć, proszę od razu o rachunek, żeby potem nie czekać dodatkowej godziny aż księżniczka raczy do mnie podejść. Poza tym te miny, jak by pracowali za karę. I to nie jest kwestia zarobków; kelnerzy finansowo radzą sobie zupełnie nieźle. To raczej podejście do życia i do rzeczywistości: w Polsce wyraża się ono poprzez grymas: „jestem tu za karę, bo tak naprawdę zostałem stworzony/ stworzona do wyższych celów”, a we Włoszech: „jestem zadowolony z życia i z tego co robię”. Koniec nawiasu.
Kelnerzy zatem byli mili, ale nie wypytywali, jak to czasem bywa w innych regionach Włoch, „skąd pan jest, czym się pan zajmuje, gdzie się pan nauczył tak dobrze mówić po włosku”. To taka sycylijska specyfika, że czasem lepiej wiedzieć mniej. Nie spoufalali się też, i używali wobec mnie formy grzecznościowej „Pan”, ewentualnie w liczbie mnogiej – „Wy”; ta ostatnia należy do kolorytu językowego południa.
W pewnym momencie podchodzi do mnie Hindus oferujący różne gadżety:
– Paci, paci, mieć nowe modele, o paci jaki śmieszny. – i wyciąga miniaturowy kibel, który po naciśnięciu spłuczki podnosi deskę klozetową i zieje ogniem – Ten model się podobać i szyskie śmiać się! – kontynuuje swoje nagabywanie. Mnie jednak pośród innych jego gadżetów zainteresowało coś bardziej prozaicznego; miało czarny, podłużny i błyszczący kadłub – to była latarka diodowa. Do stu arystofanejskich żab, wybieram się w podróż 27-dmio letnim samochodem i nie mam nawet mini latarki! Rozpoczęły się żmudne negocjacje:
– Dziesięć euro, ale dla ciebie siedem.
– Ale ta latarka ma rysy na obudowie!
– Być nowa, ja przedawać tylko nowa.
– Nowa to może i ona była, ale teraz jest używana.
– Może zrobić 6 euro, bo za pięć to ja kupił, a musi zarobić.
– Ja wiem, że musi zarobić, ale moja może dać tylko pięć euro – odparłem płynnie przechodząc na jego narzecze.
– To dać pięć!
Sięgam do portfela a tam mam tylko cztery euro w drobnych i 50 w banknocie. – Ma rozmienić? – pytam. Widzę, że mój interlokutor do reszty stracił dobry humor. – Nie, nie mieć, ale kelner rozmienić. Kelner jednak nie miał rozmienić, na co Hindus wykrzyknął do mnie: To da mi ctery euro, a Ty – rzucił do kelnera – wisi mi jedno euro!
Nazajutrz po śniadaniu wychodzę przed hotel, żeby poobserwować ulicę, a jest na co popatrzeć; w naszym mniemaniu panuje kompletny chaos i bałagan; po jednej stronie samochody parkują już nie w dwóch, a w trzech rzędach, tak, że mijający je, czy tego chcą czy nie, są zmuszeni do wjechania częściowo na przeciwny pas. Podjeżdża samochód; nie ma już dla niego nigdzie miejsca, zatem stawia swój pojazd na przejściu dla pieszych. Wychodzi, idzie załatwiać sprawy. Po drugiej stronie przechadza się patrol, ale jeden z policjantów jest na tyle zaabsorbowany rozmową telefoniczną, że cały zewnętrzny świat przestaje dla niego istnieć („Albo robimy coś naprawdę, albo tylko udajemy!” – rzekł pewien aktor uwodząc młodszą od siebie o kilka dekad córkę Turnaua). W końcu przyjeżdżają po mnie Salvatore ze swoim szefem – Signor Pepe. Wsiadam do białego, nieco przykurzonego punto, w którym zawiasy skrzypią nie ze starości, ale od ziemi, pyłu i kurzu. Punto mimo, iż wydaje się być świeżym egzemplarzem (na pewno nie modelem, bo powiedzieć w 2014 roku o nowym modelu punto, to mniej więcej tak jak w 1990 o nowym modelu FSO 1500) jest już dosyć styrany, bo jeżdżąc po polach wykonuje pracę suzuki samuraja. Mimo wszystko signor Pepe ceni sobie ten pojazd i za każdym razem namiętnie przeciąga zmianę biegów, żyłując silnik na maksa.

Po całym dniu łażenia i jeżdżenia po polach winogronowych (z przerwą na obowiązkowy obiad), nadszedł moment kiedy wyruszyliśmy w kierunku Assoro po corollę. Tym razem signor Pepe zamienił zakurzone i zabłocone punto na bmw e90 – przecież nie wypada jechać w gości styranym fiatem. Słońce zaczęło powoli zachodzić, a do mnie zaczęły docierać wątpliwości; czy ja dobrze robię, czy w ogóle dam radę wrócić tym do Polski, chyba zwariowałem itp.
Docieramy na miejsce; na placu stoi wiele przygotowanych do sprzedaży samochodów; w budynku firmy mieszczą się biura i serwis, klasyka gatunku. Kiedy podjeżdżamy, wychodzi przed nas niski, korpulentny i łysy gość o żywym spojrzeniu i dynamicznych ruchach – to Ignazio, który bez zbędnych ceregieli prowadzi mnie i moich towarzyszy do hali, na której stoi corolla. Kiedy na nią spoglądam dopada mnie panika, a Ignazio cały czas tylko zagaduje: I co, podoba ci się, eh? – Ja nie wiem za bardzo co odpowiedzieć, bo z całą siłą dociera do mnie, że to auto nie ma mi się podobać, tylko mam nim dotrzeć bezpiecznie do Polski. W międzyczasie słyszę cmokania moich znajomych: Jest jak nowa, jest jak nowa! Zaglądam do środka i otwieram schowek w którym znajduję pliki różnych dokumentów pozostawionych przez poprzedniego właściciela – podświadomie wyczuwam, że jest to cenne archiwum historii tego egzemplarza. Młody serwisant chce je zabrać, ale mu nie pozwalam – to już należy do mnie. Tymczasem robi się ciemno, a kilka rzeczy jest jeszcze do sprawdzenia; wymiana żarówki oświetlenia tablicy rejestracyjnej, sprawdzenie płynów, zatankowanie auta. A właśnie, gdzie tu można zatankować? Ignazio z właściwą sobie dezynwolturą oznajmił mi, że jedyna w pobliżu stacja jest już chyba zamknięta (we Włoszech możecie zapomnieć o całodobowych stacjach przy lokalnych drogach; nie wszędzie ale czasem są te automatyczne typu Neste; jeśli jednak takowej w twojej okolicy nie ma, to nie pozostaje nic innego jak poczekać do rana), ale jedźcie zobaczyć – mówi do mnie i do jednego ze swoich pracowników. Kiedy startujemy następuje dramat; auto nie za bardzo chce odpalić (mimo, iż Ignazio wymienił akumulator na nowy), trzęsie się na wolnych obrotach i przygasa. Kiedy w końcu ruszamy na desce rozdzielczej pojawia się pomarańczowa kontrolka „pwr”. Zgłupieliśmy, nie wiemy co jest; nawalił jakiś układ, to coś w rodzaju chceck engine? I wtedy ten bardzo młody skądinąd koleś, zadaje mi brutalne pytanie: Ty naprawdę chcesz tym wracać do Polski? – Tak, a niby dlaczego nie? – odpowiadam pytaniem na pytanie siląc się na resztki pewności siebie i udając wyluzowanego – Bo ja myślę, że to nie jest dobry pomysł! – zripostował z młodzieńczą szczerością, nie przestając się wgapiać w kontrolkę. W tym momencie wszystko legło we mnie w gruzach, do tego stopnia, że płacąc za pełny bak, pomyślałem, że to kolejne wyrzucone pieniądze. W drodze powrotnej zamieniliśmy się miejscami i teraz prowadząc, poczułem się znacznie pewniej. Co do kontrolki pomyślałem życzeniowo, że może przestanie się zapalać.
Kiedy wróciliśmy ze stacji benzynowej (poprzez zatankowanie corolli do pełna, jej wartość zwiększyła się niemal o 1/5), Ignazio jął mi objaśniać jak mam jechać: Słuchaj, to jest tak, musisz pojechać do Katanii i tam wsiądziesz na prom do Salerno, w ten sposób zaoszczędzisz sobie drogi, wyśpisz się i być może okaże się to dla ciebie korzystniejsze finansowo. – Włączam garmina i próbuję ustalić trasę do portu w Katanii; noł faking łej – w tym ustrojstwie porty wodne nie istnieją, za to gdybym chciał się udać na lotnisko… Czuję jak podnosi mi się cieśnienie, a miało być tak pięknie; nie raz w romantycznych wizjach widziałem, jak przybywam po corollę o świcie, przede mną cały dzień na przygotowanie siebie i auta do drogi. Tymczasem nie ma już czasu na nic. Ignazio dzwoni do Katanii, do agencji, która sprzedaje bilety na prom. Na zewnątrz panują jeszcze bardziej egipskie ciemności. Rozmawia z jakąś babką, ustala cenę: Tak, taki mały samochód osobowy.. Ile? 70 euro? – potem wraca do mnie – Słuchaj, ostatni prom do Salerno odchodzi o 22, ja do Katanii jadę 30 minut, ty pojedziesz 45 (skąd do cholery ta pewność?), zatem powinieneś zdążyć. Potem nastąpiła cała seria wskazówek jak mam jechać, i stopniowo do rozmowy i udzielania mi porad włączali się kolejni rozmówcy, tak iż po chwili w głowie miałem jeden wielki informacyjny bajzel: Musisz wjechać do miasta. – Nie, gdzie tam! – włączał się inny – Absolutnie nie, musisz jechać obwodnicą. Powoli poszczególne frakcje i opcje zaczęły się kłócić między sobą, a ja jak bym przestał dla nich istnieć. W końcu nie wytrzymałem i przerwałem, że jak zaraz stąd nie ruszę, to nigdzie nie dojadę. Oprzytomnieli. Ignazio, dorzucił tylko, że jak będę już w porcie, to w agencji biletowej mam pytać o panią Katerinę: K A T E R I N A, zapamiętasz? Tak, jasne, bo w tym całym zamieszaniu najważniejsza jest jakaś tam babka, która sprzedaje bilety. Nie wiem jak ma tam dojechać, nie wiem, czy w ogóle dojadę, ale za to mam sobie wykuć we łbie czyjeś imię, jak by mnie miało to ocalić, albo w czymkolwiek pomóc. Cali Włosi! – pomyślałem.
Kiedy staliśmy na zewnątrz gotowi do startu, Ignazio jak gdyby nigdy nic, rzucił: To co, idziemy coś zjeść? – Nie, no coś ty, musimy już jechać! – To chociaż na kawę do baru? – Ignazio, naprawdę nie mamy już czasu! – To chociaż pokażę wam widok z góry? – Ignazio, następnym razem! – Szkoda, wielka, szkoda, liczyłem, że przyjedziecie wcześniej, że pobędziemy chwilę razem, zjemy coś, pogadamy – dorzucił nieco rozczarowany. W innych okolicznościach chętnie bym skorzystał z jego gościnności, ale byłem pod murem i wiedziałem, że jak zaraz nie ruszę, to zostanę w Assoro już od końca życia, a nie chciałem tego, przynajmniej nie teraz.

Wreszcie startujemy, chcę otworzyć szybę, żeby pomachać Ignazio na pożegnanie, ale ta się blokuje, i nie chce opuścić. Po krótkiej walce udaje mi się ją uchylić jedynie na tyle, że ledwo mogę wystawić rękę. Na ten widok, Ignazio krzyczy: Daj spokój, nie otwieraj! – No to skoro tak jest z szybą, co okaże się z pozostałymi, znacznie ważniejszymi podzespołami… – pomyślałem lekko przerażony.
Przed nami zjazd z góry i serpentyny. To będzie test; albo hamulce puszczą w połowie i wpadnę w przepaść, albo zjadę i dowiozę tego złoma do Krakowa. Dla otuchy włączam radio. Powoli, niczym przywołana zza światów rusza kaseta. To jakaś przedziwna audycja; coś jakby słuchowisko artystyczne z Mastroiannim w roli głównej; lubię ten głos, jest taki kojący. Póki co wszystko w porządku: auto dobrze hamuje, świeci, skręca, z głośników, które na początku trzeszczały, a potem przestały, dobywają się przyjemne dźwięki. Podświetlenie radia i deski rozdzielczej działa, automatyczna skrzynia lekko przerzuca biegi, czego chcieć więcej. Kontrolka pwr to znów zapala się, to gaśnie, na przemian z kontrolką econ, czyli wszystko jasne – to nie żadna awaria, tylko skrót od power pojawiający się po mocniejszym ciśnięciu gazu, a econ/pwr to ekonomizer. Uff, jeden problem z głowy. Niestety było coś czego bym sobie życzył w owej chwili; lepszych dróg; mamma mia, po czym oni tu jeżdżą; to Rosja, czy Włochy, daleko bowiem i pod tym względem Sycylii do reszty Włoch; dziury (przepraszam, wykruszenia, dziury jak wiemy są tylko na wylot), rozpadliny, a na resztę przypadków nie starcza określeń. Do tego wszechogarniająca ciemność. Za to mijający mnie na autostradzie kierowcy nie zamierzali w żaden sposób oszczędzać moich oczu. Panuje tam bowiem pewien nie pisany, za to skutecznie egzekwowany zwyczaj, że jak ktoś cię mija, to bezlitośnie, mimo iż jedziesz spokojnie i równo swoim pasem, puszcza ci serię z długich. Po pierwszych mijających mnie autach, przestało to być śmieszne. Jedyne co mogłem zrobić, to pochylić kark i ze spokojem znosić prawo silniejszego. Do tego nakładały się wstrząsy spowodowane tym, że w porę nie dojrzałem wykruszenia na drodze. Towarzyszyły im sążniste przekleństwa i obelgi zagłuszające tonizujący głos Mastroianniego. Po pewnym czasie i jego miałem dosyć i z kasety przeszedłem na fale radiowe. Bez problemu odnalazłem po omacku gałkę do wyszukiwania stacji. Gałka jest prosta w obsłudze i bez najmniejszych problemów wyłapywałem kolejne stacje. Cały czas biłem się z myślami: jechać do Katanii, której nie znałem i która nie wywarła na mnie najlepszego wrażenia, czyliż do Messyny, którą poznałem jeszcze w czasach licealnych? I kolejna wątpliwość: pakować się na prom tylko do Villa San Giovanni i potem na kołach dymać przez okrytą złą sławą Kalabrię, po jeszcze gorszych drogach, czy odżałować trochę grosza i cisnąć promem wprost do Salerno. Korzyści z wyboru dłuższej i z pozoru droższej opcji, były bezsprzeczne; oszczędzam sobie i autu około pięciuset kilometrów po wątpliwie bezpiecznych drogach, płacę więcej, ale oszczędzam paliwo i w czasie kiedy ja śpię, ktoś inny steruje promem. Wygrała opcja salerneńska. Szybciej niżbym przypuszczał dojeżdżam do Messyny. Z okazji uiszczenia na bramkach opłaty za autostradę, mogłem przetestować procedurę otwierania częściowo zepsutego mechanizmu opuszczania szyby; uruchomiłem ją na kilkaset metrów przed bramkami – dwa ruchy korbką w dół, jeden w górę i tak prawie aż do całkowitego opuszczenia szyby, na tyle bym mógł swobodnie sięgnąć do okienka.
W Messynie dość szybko się odnajduję; trzeba jechać w dół aż do portu, ale jak wśród tylko wjazdów odnaleźć ten, który umożliwi mi zapakowanie się na prom Salerno? Po drodze widzę zaparkowane przy chodniku, zapuszczone Autobianchi Bianchina w obowiązkowym kolorze białym, którym to wozem jeździł inżynier Fantozzi w słynnej komedii opowiadającej o jego przygodach (pt. „Fantozzi”); aż się prosiło, żeby przystanąć i zrobić zdjęcie, ale spieszyłem się, i nie chciałem czegoś spieprzyć na sam koniec.

Tak czy owak pomyślałem, że oto jest Sycylia; na poukładanej Północy Włoch byłoby to nie do pomyślenia. Ja jednak nie chciałem spóźnić się na prom. Na wszelki wypadek pytam o drogę stojący na nadbrzeżu patrol policji. W końcu docieram do odpowiedniego doku; udaję się do budki, w której sprzedają bilety:
Poproszę bilet do Salerno.
– Dokonywał pan rezerwacji przez internet?
– Nie.
– Jest pan już naszym klientem?
– Nie.
Za każdą negatywną odpowiedź taksa wzrastała, cóż było robić. Z biletem w zębach ustawiam się w krótkiej kolejce na prom, by po chwili wjechać od wnętrza tego żelaznego potwora, który oprócz osobówek pochłania tiry, autobusy, a ten kurusjący do Villa San Giovanni, także pociągi. Najlepsze jest to, że już dawno mógłby funkcjonować most przeprawowy z Sycylii na kontynent, ale jakoś im to nie wychodzi. W Lizbonie już w ubiegłym stuleciu skonstruowano taki, który ma długość ponad 17 km, a Włosi do dziś nie byli w stanie przeprowadzić kładki nad cieśniną messyńską? To nie tak jak myślicie. Włosi to świetni inżynierowie, nie takie rzeczy potrafią budować. Nie chodzi też o kryzys, bo mogli to zrobić już dawno, w czasach kiedy ich ekonomia oparta na lirze włoskim hulała w najlepsze. W czym zatem problem? Ano w tym, że taki most spowodowałby upadek wielu kompanii promowych znajdujących się w rękach pewnych wpływowych ludzi, a tego byśmy przecież nie chcieli, prawda?
Wjeżdżam po karbowanej rampie do góry. Przede mną jakaś osobówka; gość nagle się zatrzymuje i wtedy myśl: a co, gdyby teraz nie mógł ruszyć, zaczął buksować kołami, albo co gorsza staczać się na mnie? Na całe szczęście, to tylko niezdrowa fantazja. Wjeżdżamy na górny pokład, auta ustawiają się w rzędach; ten najbliżej burty jest przeznaczony dla samochodów zasilanych gazem. Zamykam toyotę i udaję się na z góry upatrzony fotel, bo poszedłem trochę po taniości i zamiast kajuty opłaciłem sobie do spania fotel, całkiem wygodny, taki rozkładany. Kaptur na głowę i byle do rana.

O świcie obudziło mnie jaskrawe słońce, zatem czas wyskoczyć na pokład przewietrzyć się i popodziwiać piękne widoki. Po chwili zwijam manatki i wracam do auta – dobijamy do brzegu. Poprzedniego wieczoru zauważyłem, że po krótkim postoju na zakup biletów, były pewne problemy z ponownym odpaleniem i aby cały proces zakończył się powodzeniem, musiałem przetrzymać corolkę na przekręconym kluczyku. Jak zachowa się z rana? A co, jeśli nie odpali. W każdym razie był lekki stres. Wsiadam, nie za pierwszym razem, nie od razu, ale odpala, ufff. Znowu trzęsie się i dygota, ale wiem, że zaraz ruszy. Za chwilę rampa w dół, hej – siup i jesteśmy na lądzie. To była świetna opcja, czuję się całkiem wypoczęty i gotowy do dalszej drogi. Oczami wyobraźni ujrzałem siebie zmasakrowanego po całonocnej podróży po Kalabryjskich pseudo-autostradach. W nawigacji ustawiam nowy cel i do przodu. Tym razem będę oglądał pola sałaty. Na miejsce dotrę za około pół godziny, cieszyłem się, że tak szybko; im wcześniej dojadę, tym szybciej załatwię sprawy i wyruszę w drogę powrotną. O naiwności! Pierwszy zonk nastąpił już po kilkuset metrach; Skręć w lewo! – słyszę komendę z głośnika, ale akurat tutaj nie mogę, jest zakaz. Jadę dalej prosto, żeby nawrócić, wpieprzam się w korek, wtedy nawigacja: Przeliczam! – uwielbiam to stwierdzenie, wywołuje ono we mnie atak furii. Nie wiedziałem, że podczas owego dnia będzie mi ono towarzyszyć stale.
W końcu po iluś tam nawrotkach wracam na właściwą trasę i wtedy dojeżdżam do rozkopanego skrzyżowania – ronda; mapa nie do końca licuje z tym co widzę na drodze, słyszę „trzymaj się lewej”, zatem trzymam się jej, po czym słyszę: Przeliczam! – jako, że szlag trafił mnie chwilę wcześniej, teraz wszedłem w fazę non stop wkurwu i przeklinania. Od tej pory ciągle słyszałem „przeliczam”, na zmianę z „jeśli to możliwe, zawróć”. Nie, zawracanie w moim przypadku nie było możliwe, bo bardzo nie lubię marnowania przestrzeni. Jadę przed siebie, w końcu jakoś dojadę; nawigacja przeczołguje mnie przez najróżniejsze zakamarki, które byłyby niezmiernie ciekawie, gdybym miał za dużo czasu; wąskie uliczki, jeszcze węższe uliczki, całkiem wąskie, i zupełnie nieprzejezdne, chyba, że akurat jedziesz vespą. A do tego psy, koty, dzieci, starsze kobity (starsi faceci byli akurat w barze). Widoki te były przerywane stałymi komendo-informacjami nawigacji, a ja wymyślałem coraz to nowsze przekleństwa, zarówno po polsku, jak i po włosku. Czas mijał, a ja tak samo jak przed godziną miałem do przejechania 20 kilometrów, jakiś obłęd. Na dodatek, owego dnia na drogi postanowił wyjechać cały tabor ape jaki był tylko na chodzie; woziły meble, pustaki i co tam jeszcze miały. Co innego jak czasem po Krakowie przemknie ci taki trójkołowiec, wtedy łał, chcesz od razu robić zdjęcie, ale jeśli stoisz w śmierdzącym korku, a przed tobą stoi dziesięć załadowanych do niemożliwości i spowalniających ruch ape, chcesz je wszystkie rozjechać. Jazda w pod-neapolitańskich warunkach wymaga ciągłej uwagi; z każdej strony ktoś chce się wtrynić i musisz sobie odpowiedzieć na pytanie kim w tej grze chcesz być. Jeśli dobrym, już po tobie, bowiem z każdej przeczniczki i mikro-przeczniczki będziesz musiał wpuszczać niekończące się hordy innych użytkowników ruchu. Jedyne, co pozwoli ci przetrwać, to bycie złym, chamem, który wygrywa każdą wojnę nerwów i nie wpuszcza nikogo, nawet gdyby ten był już do połowy wyjechał z przecznicy i blokował przeciwny pas. Mnie nerwy i stan ogólnego pobudzenia pomagały stać się tym złym. W korkach z niepokojem bacznie obserwowałem wskaźnik temperatury, który na szczęście utrzymywał się środkowej pozycji. Mimo ogólnego rozdrażnienia nie zabiłem w sobie wrażliwości na motoryzacyjne ciekawostki; bardzo żałowałem, że nie było ze mną kogoś, kto z pozycji pasażera mógłby je uwieczniać. W pamięci zapadł mi trzykołowy Bremach Macchi MB1, który na współczesnej ulicy wygląda niczym wysłannik Mordoru.

Po około dwóch godzinach użerania się z nawigacją, stwierdziłem, że dość już tego, że ta walka nie ma sensu; od jakiegoś czasu na ekranie widniała flaga dojazdu do celu, ale kiedy wydawało mi się, że właśnie się zbliżam, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, przy akompaniamencie „przeliczam”, lub „jeśli to możliwe, zawróć”, jakaś moc oddalała mnie od niej i cała syzyfowa robota od nowa. Chory sen pijanego idioty, jak mawiał Pietrzak. Nadszedł zatem moment, aby sięgnąć do sprawdzonych technik: Halo, Franco, słuchaj, nie mogę do ciebie trafić, przyjedź po mnie proszę, stoję pod Iveco Sandro & F.lli, jestem taką… taką… toyotą… No właśnie, przecież normalnie jest tak, że gość przylatuje samolotem, potem wynajmuje auto, które może być fiatem 500L, alfą Giuliettą, czy volvem V40, ale nie 27-dmio letnią toyotą Corollą! Nic to, w firmie trochę dziwnie się na mnie patrzyli, jak gdyby nie dowierzali temu co sami zobaczyli, próbowali mnie jednak zrozumieć: Aha, czyli ciebie kręcą stare corolle? Ej, Giovanni zobacz, on przyjechał z Sycylii Corollą z ’87 roku! – Trochę bycia frikiem w kontaktach biznesowych nie zaszkodzi, pomyślałem. W każdym razie, to dla nich musiał być ciężki szok, bo jak to, nie kręcą cię pięćsetki, alfy, lancie tylko kanciaste corolle w leniu i do tego z siedzeniami w kratkę? Stary, musisz być nieźle rąbnięty!
Popołudnie upłynęło nam na oglądaniu pól sałaty w blasku wrześniowego słońca. Co chwilę gdzieś na inne pole, za każdym razem innym autem, jak w filmach kiedy bohaterowie chcą zgubić ogon. Było to przedziwne uczucie, pierwszy raz w życiu na tak krótkim odcinku, tak wiele razy zmieniałem samochód. Abym się poczuł jeszcze bardziej jak w filmie, co jakiś czas ktoś otwierał mi drzwi; do pełni szczęścia brakowało tylko tego gestu chroniącego głowę przed uderzeniem się o krawędź dachu.
Zanim się zorientowałem była już 17.00, a mnie czas naglił. Potrzebowałem jak najszybciej wydostać się na autostradę i do domu. Nie wyglądało to dobrze; dzień chylił się ku końcowi a ja byłem dopiero przed Neapolem. Zatem w drogę, niekończącą się wstęgą szos w kierunku na Północ. Na autostradzie prawdziwym wyzwaniem są tiry, zwłaszcza jeśli podróżujesz z prędkością ze zbliżoną do ich; testowałem na sobie cierpliwość w jechaniu za danym delikwentem, do momentu, aż ten zjedzie, bądź skręci na stację, czasem jednak trzeba było wyprzedzić marudera, a czasem wytrzymać napieranie z tyłu; skoro chce jechać szybciej, to niech mnie wyprzedzi. A potem to nieprzyjemne uczucie, kiedy przechodzące obok masy powietrza powodowały kołysanie. Nie chodziło przy tym jedynie o to, aby jechać oszczędnie, ale także, by nie zmęczyć auta; długa droga przed nami, szkoda byłoby wypalić się na samym początku. Jazda z jednostajną, niezbyt dużą prędkością stwarza jeszcze jedno wyzwanie; znużenie, senność. Aby sobie urozmaicić tę monotonię (często również krajobrazu) rozmawiałem przez telefon, słuchałem starych i nowych hitów włoskich, niemiłosiernie zdzierając sobie przy tym gardło. Inną rozrywką było miganie awaryjkami polskim tirom; niektórzy odpowiadali, inni mieli to w d. Rozmyślałem też o tym, co zrobię w razie ewentualnej awarii, która przecież mogła mieć miejsce w każdej chwili; pocieszałem się, tym że znam sporo firm transportowych, które jeżdżą do Włoch, i że może w razie potrzeby, któraś z nich mnie poratuje.
W każdym razie nawet na autostradzie widać, że popyt na zabytki i klasyki ma się dobrze, bowiem nie należał do rzadkości widok lor wypchanych po brzegi 500-tkami, lub podobnej maści żelastwem.
Kiedy minąłem wreszcie Rzym, poczułem ulgę, że teraz to będzie tylko bliżej, ale co z tego, skoro zaczęło się już zmierzchać; jazda autostradą po ciemku wśród oślepiających świateł to też nie jakaś szczególna przyjemność. Rodziło się zatem pytanie; jedziemy do oporu, czy dajemy sobie odpocząć o 24.00? Głos rozsądku podpowiadał mi, żebym zrobił przerwę, ale wewnętrznie nie byłem do tego całkowicie przekonany. W pewnym momencie, na którymś ze zwężeń na remontowanym odcinku widzę za mną samochód z kogutem na dachu; gość agresywnie daje mi długimi. Ale co mam zrobić, zjechać w prawo na pachołki? Jadę dalej, a ten napiera na mnie i nie przestaje oślepiać. Zwariował, czy co? A może to policja, której wcześniej gdzieś podpadłem no i teraz mnie mają. Co robić; jechać szybciej, czy wręcz zwolnić – nigdy wcześniej nie byłem ścigany! W końcu dojeżdżamy do innych samochodów, ten z tyłu się uspokaja. Przy nadarzającej się okazji zjeżdżam na prawy pas i jakie jest moje zdziwienie, kiedy wiedzę, że to szaleniec w ciężarówce, któremu się bardzo spieszyło. To doświadczenie drogowe (od razu przypomniał mi się „Pojedynek na szosie” Spilberga) i rozkręcający się na dobre deszcz, sprawiły że gdzieś przed Bolonią postanowiłem pomyśleć o noclegu. Na szczęście szukać długo nie musiałem, bo na wysokości Roncobilaccio (tego słynnego w całych Włoszech, ze względu na ciągłe roboty drogowe), zauważyłem reklamę hotelu znajdującego się blisko zjazdu z autostrady; to dobra opcja, bo nie tracimy czasu na kluczenie. Z kolei jego pozycja na górze, ponad autostradą, gwarantowała spokojną noc. Kładąc się spać miałem wielką nadzieję, że nazajutrz przestanie padać, bo stwierdzenie, że moje wycieraczki był mocno wyeksploatowane, byłoby eufemizmem – one jakby nie istniały; mogły bardziej rysować szybę, niż cokolwiek z niej ścierać. Niestety o tym fakcie zorientowałem się już po wyruszeniu w trasę. Dopóki byłem w firmie u Ignazia można było wszystkiemu zaradzić; wymienić pióra, lub same gumki. Powiecie, co to za filozofia wymienić pióra wycieraczek w samochodzie. A widzieliście ich mocowania w toyotach z lat 80/90-tych? Miały zupełnie inne uchwyty, co powodowało, że albo kupowałeś w serwisie oryginalne pióra, albo wymieniałeś gumki, ewentualnie odstawiałeś lekkie druciarstwo, do czego jednak potrzebna była wiertarka. Gumek bałem się ruszać, żeby przypadkiem nie zostać zupełnie bez niczego, a jak się możecie domyśleć, wiertarki nie posiadałem. Jakież było moje zdziwienie nazajutrz kiedy po przebudzeniu dostrzegłem, że dalej pada… Dobra – pomyślałem życzeniowo – w dzień jakoś dam radę, w nocy na pewno przestanie. Zatem znowu w drogę. Bolonia, Ferrara, Padwa, Wenecja. A właśnie. Nie znam osobiście bardziej dołującego odcinka autostrady we Włoszech, niż ten przebiegający przez Nizinę Padańską; nic tylko wszędzie płasko, albo raczej wklęśle, depresja i dół murowane. Kiedyś tego nie rozumiałem, teraz dotarło to do mnie z całą siłą. Pomocą było mi radio i poranne audycje.

Za Wenecją, jak to zwykle bywa, na drodze zrobiło się nieco luźniej, za to zaczęliśmy się wspinać. Tego też się obawiałem; wdrapiemy się na te Alpy, czy polegniemy? Na ostatniej stacji benzynowej we Włoszech kupiłem cały zestaw pierwszej pomocy, gaśnicę oraz winietkę na autostrady w Austrii – uwielbiam winietki, pomyślałem – nie będę musiał walczyć z mechanizmem opuszczania szyby na bramkach!
O trasie w Austrii nie można wiele powiedzieć, poza tym, że za 8,50 euro kupuje się plakietkę na autostrady i przez 10 dni można po nich hulać do woli – kompletnie bez sensu!
Zbliżamy się do Wiednia; towarzyszą temu ostatnie promienie słońca, a do tego rozlało się na dobre; na szczęście do tej pory dość dobrze opanowałem technikę jazdy bez korzystania z wycieraczek; przy około 100 km/h krople same spływają z szyby i widoczność jest jako taka; gorzej jeśli zaczyna się ściemniać i zwalniamy, wtedy dobrze jest jechać za jakimś dobrze oświetlonym tirem.
Przed samym Wiedniem nawigacja informuje mnie, abym kierował się na lewo. Mam pewne wątpliwości, bo na prawo widzę znaczki H, SK i CZ, ale ona pewnie wie lepiej, bo przecież za całkiem niemałe pieniądze ściągnąłem sobie aktualizację. No i stało się! Kiedy się zorientowałem, było już za późno, szlag jasny by to trafił; zamiast pojechać jak człowiek nową obwodnicą, nawigacja wepchała mnie w tę, która prowadzi niemal przez środek miasta, a tam jeden wielki korek. Przekleństwom nie było końca, byłem bliski wywalenia jej przez okno. Na moje szczęście korek po około trzydziestu minutach zaczął się rozładowywać, kolejne zjazdy prowadzące do centrum odprowadzały ruch, a lewy pas robił się coraz luźniejszy. Nie było co narzekać, bowiem jak to zwykle bywa, złe wychodzi na dobre; moja złość i ogólne podniecenie utrzymywały mnie w dobrej kondycji psychofizycznej, która miała mi zapewnić dotarcie już bez kolejnych dłuższych przystanków do Polski.

Czechy.
Wjeżdżam do Czech. Miasto Mikulov wita mnie neonami kasyn i burdeli, jednak to co mnie interesuje najbardziej, to kupienie sobie winiety na ichniejszą autostradę. Na stacji benzynowej Honza akurat jest zupę z proszku i moje pojawienie niewiele go wzrusza, a po winietę przekierowuje mnie na recepcję hotelu obok. Na recepcji dukam po polsku, że oto pragnę nabyć winietę na autostradę i że będę płacił w euro, na co pani oznajmia mi, że jestem jej winien szesnaście. Jako to szesnaście, przecież ja nie prosiłem o winietę na miesiąc, tylko na tydzień, tę najkrótszą. Tak, to ta najkrótsza tyle kosztuje – odpowiada. Pomyślałem, że to przez przelicznik na euro, zatem stwierdziłem, że zapłacę kartą, ale pani i tak wybiła płatność w kwocie szesnastu euro. Trudno, było już późno, nie chciało mi się kłócić, że u ich braci Austriaków winieta na ten sam okres, na lepsze autostrady kosztuje tylko 8,50 €; po prostu zapłaciłem ze świadomością, że zrobiono mnie w bambuko i że jeszcze długo będą sobie opowiadali kawały o Polaku, który dał się tak nabrać. Niestety, za tę kwotę, zamiast autostrad dostajemy do użytku produkt autostradopodobny, bo choć są dwa pasy, ten drugi zawsze jest w remoncie, albo oba i trzeba przejeżdżać na pas przeciwny. Z ich jakością też bywa różnie, dotyczy to min. łączeń betonowych płyt, które na obwodnicy Brna występują w dużych ilościach; wstrząsy przy 100 km/h są niemałe, a w dodatku ja nie jechałem suvem, który jak wiadomo krawężników i takich łączeń się nie boi, tylko delikatnym klasykiem, któremu w każdej chwili może coś się stać.
Ku mej radości męczarnie na czeskiej autostradzie nie trwały zbyt długo i zanim się obejrzałem, piękną, szeroką wstęgą wjechałem do Polski; jedynym elementem, który zaświadczał niezbicie, że przeszedłem na drugą stronę były drogowskazy na niebieskim tle – innych oznak przekraczania granicy państwa brak (jadąc od strony Ostravy); zaraz też zaczęły mnie witać polskie stacje radiowe. Na pierwsze takty „Lokomotywy z ogłoszenia” Perfectu odpuścił mnie stres i ogólne spięcie spowodowane przebywaniem za granicą samochodem o bliżej nie sprecyzowanej sprawności technicznej, i pozwoliłem sobie na dozę szaleństwa w postaci nagrania filmiku do tej piosenki. Jej słowa niosły mnie i moją maszynę przez noc: „Będę żył jak król, będę żył jak król!”. Było mi dobrze. Ale do pewnego momentu, oto bowiem na bramkach w Balicach około 02.00 w nocy zastał mnie korek; pomyślałem wtedy, że to logiczne, że są korki na bramkach w weekendowe szczyty, skoro są też o drugiej w nocy.
Potem tylko dojazd do domu, zaparkowanie corolli w garażu i dobranoc książę…
Dlaczego książę?

Mój kolega z teatru ma takie powiedzonko. Nie wiem dlaczego.

Krótkie podsumowanie:
Trasa: Assoro – Kraków (z przerwą na promie): 2.042 km
Spalanie na całej trasie: 5,82 l/100km
Defekty/ awarie: w zasadzie żadnych; jedyny to zużyte wycieraczki, które raczej rysowały szybę, niż ją przecierały i wybulenie na tylnej oponie – nie jestem w stanie stwierdzić, czy towarzyszyło mi od samego początku, czy też pojawiło się w trakcie jazdy i ewentualnie w którym momencie.
Stwierdzona już na samym początku awaria mechanizmu opuszczania szyby, której nie można było również do końca domknąć – na moje szczęście poprzedni właściciel zamontował przednie owiewki.
Niedługo po przyjeździe samochód odwiozłem do mechanika na oględziny. Przy okazji zostały wyregulowane zawory i ssanie (ono odpowiadało min. innymi za kłopoty przy rozruchu), wymienione świece, płyny, oleje, filtry, simeringi, uszczelniacze półosi, uszczelka pokrywy zaworów, pasek klinowy, łożysko koła przedniego, uszczelniacz wałka rozrządu, osłony + smarowanie przegubów, poduszki i osłony tylnych amortyzatorów, pióra wycieraczek, amortyzatory tylnej klapy, pasek rozrządu + rolki. Został naprawiony mechanizm opuszczania szyby, nasmarowane zamki, zawiasy, poprawione niektóre aspekty estetyczne. Na wiosnę zostawiłem sobie zajęcie się rysami i otarciami parkingowymi, czyli tak zwany ditejling.

Kilka uwag końcowych.
Wielu z Was czytając tę historię może sobie zadać pytanie, czy było warto, po co to wszystko.
Odpowiedź nie jest jednoznaczna; w tym wypadku nie chodziło jedynie o nabycie jakiegoś pojazdu, ale pojazdu z historią, o możliwość dotknięcia czegoś prawdziwego, nawet za cenę dodatkowego wysiłku i kosztów, które i tak nie były jakieś wielkie. Chodziło również o przeżycie przygody, którą powyżej pozwoliłem sobie opisać.




Comments
RoBuR Said:

super sprawa, do pewnego momentu myślałem że Ignazio nie istnieje na prawdę
widzę potencjał na książkę – Podróże po złom vol 1 – basen morza śródziemnego
vol 2 Gwatemala
vol 3 Ciechanowiec


De Said:

Rewelacja! :) Chociaż, przydałyby się zdjęcia wnętrza tego uroczego pojazdu.


Rafi Said:

Gratuluję działąnia w POLSCE nie ma szans na taki egzemplarz, sam uważam, że po używany niestety trzeba wybrać się daleko od rodaków… niestety


Art Said:

Piękna sprawa przejechać pół Europy i uratować Toyotę przed afrykańskim buszem/piaskiem.
Auto prezentuje się znakomicie, spalanie wyszło jak w dieslu.
Miniaturowy kibel ziejący ogniem zawsze zapowiada udaną transakcję powiązaną z dużymi przygodami zaraz po niej.


Kosa Said:

Piękna historia. Całe szczęście, że corolla nie nawaliła po drodze, pamiętam jak jakieś 10 lat temu wybrałem się do słonecznej Italii MB124 i szukałem tam kopułki aparatu zapłonowego (suma sumarum i tak nie znalazłem i wróciłem do PL na tej samej,prowizorycznie zabezpieczonej przed wilgocią), przypuszczam, że poszukiwania jakichkolwiek części do Corolli przyniosłyby taki sam (czyli żaden) skutek.


Rizla Said:

Przybijam piątkę z takimi świrami, którzy po auto za 2 koła pojadą na drugi koniec Europy!


tajemniczybrodacz Said:

Świetna relacja … pomyślałem że coś mi przypomina … hmm jak ja kupowałem auta, oto moja relacja jak kupowałem favoritkę … wiem że nie ta skala no i ja nie jestem znajomym królika złomnika – więc nie mam szansy na osobny wpis ale tu w komentarzach go zamieszczę …

a oto mała historia … To skoda favorit z 1991 roku z silniejszym silnikiem 136 w wersji L czyli podstawowej … bez wycieraczki z tyłu, bez zegarka, bez czujnika hamulca ręcznego ale o dziwo z obrotomierzem …

Znalazłem ją po około roku poszukiwań Favo w przyzwoitym stanie i w sensownych pieniądzach … a najlepiej nie zbyt daleko, była 35 km na wsi pod Legnicą, no cóż wsiadłem w szynobus do Jawora (5 zł koszt – promocja Koleji Dolnośląskich) potem jeszcze z 25 km na wieś cichą śniegiem obsypaną a tam pan z 1937 roku ,który stracił przytomność z powodu astmy raz za kierownicą raz już w garażu;

Podjęła rodzina decyzje dziadkowa skoda do sprzedania … nikt z wnuczków za darmo jej nie chciał choć z nią dorastali … myli dziadkowi, pucowali za 10 zł … prali tapicerkę itp.

Nie chcieli , nie chciała wnuczka bo ma golfa, wnuczek nie chciał bo też ma coś swojego (nie dowiedziałem się co),

dziadku ale Favorit to obciach !

cóż autko jakie jest widzicie, na obrazku – dla mnie śliczne – uzupełnienie mej kolekcji skód !

Proszę jestem przykładem jak niedrogim kosztem można zostać kolekcjonerem 😉 no i koneserem to już automatycznie (konesuarem), jakich aut – skód – dogryzanie takie słyszę wciąż …ale cóż …

Ale kontynuując dalej, piszę w domu umowy 2 sztuki gawędzę sobie o tym jakie ciągniki są dobre a jakie złe (nie mam o tym pojęcia) Dziadek własciciel bardzo przyjazny miły, jego żona zasadnicza i targuje się zawzięcie po takim otwarciu:

TO dziadka samochód niech on mówi ile … dziadkowi głupio było powiedzieć jakąkolwiek kwotę – jak wycenić autko które jest cześcią siebie, ? auto które było świadkiem jak rodzą się o dorastają wnuki ? auto które wiozło córkę do porodu ? jak to K!rwa wycenić ? nijak, albo oddać dobremu potrzebującemu człowiekowi za darmo albo wycenić na milion ! takie chyba myśli pojawiły się w głowie dziadka … jak spojrzałem na jego siwą głowę i błękitne rozwodnione oczy … obiecałem że przyjadę latem w odwiedziny Favoritką, mam nadzieję że dziadek będzie jeszcze … (byłem w lecie i żył i był i bardzo się ucieszył :)

Targi długie męczące – dziadek był poza tym światem, potem przyszła walka w innej kompetiszyn – kto z wnuczków zajmie garaż 😉 na szczęscie nie byłem jej świadkiem …

Zciemniało się … cóż było robić podpisaliśmy umowy jeszcze , pomachanie, klaksonik, i w drogę w zimową drogę krętymi drogami dolnego śląska do domu, do Legnicy – powolutku bo nie znam drogi, nie znam auta … jadę – oczywiście na DK3 – TIRY wiszą mi na zderzaku (klną pod nosem ! jeszcze jeden dziad w FAvo !) po 45 minutach byłem w domu w towarzystwie muzyki tandetnej jak współczesne skody, tak to ostania prawdziwa skoda … Skoda Favorit

a oto ona

http://img15.rajce.idnes.cz/d1502/10/10234/10234499_8de9ae7df2021d3e9415a5f35adeb7bd/images/SAM_2595.jpg?ver=0


Bedok Said:

Piękna historia, wielki szacunek!
Miałem taką w sedanie, sprzedałem, żałuje.. Jedyna wada to gnicie blachy, a jak to wyglada ex Sicilia ?


Cubino Said:

Piękna historia, długa ale z klimatem. Przeczytałem z zapartym tchem. Szczególnie, że mam podobne osobiste doświadczenia – z wyprawą po nieklasyka do Szwecji i po klasyka do Francji. W obu przypadkach doświadczyłem opisanego przez Macka poczucia “to przecież jest be sensu”, przy czym za drugim razem było ono tak silne, ze zrejterowałem, odpuściłem i wróciłem do Polski Wizzairem…

Tym bardziej gratuluję szczęśliwego finału!


Tomasz Said:

Historia naprawdę warta przeczytania. Jestem pełen podziwu. Opisz coś więcej w trakcie jej eksploatowania.


stalk Said:

Super historia. Doskonale rozumiem co skłania do takich czynów, sam też jestem takim wariatem.
Oby Corolla służyła jak najdłużej :)


Sir Gurney Said:

Świetna opowieść, wspaniała przygoda! Pozostając w konwencji: “My otwieramy oczy niedowiarkom.”

Panie Z. Łomnik, propozycja na przyszłość: w przypadku nazw miejscowości przydałyby się odnośniki do jakiś map (otwierane w osobnej zakładce/okienku), tak by śledzić kolejne etapy podróży od razu z odniesieniem do przestrzeni geograficznej?

Pozdrawiam!


Demon75 Said:

Gruba historia i gratuluje zakupu. I przygody!
Nie daje mi spokoju tylko sprawa z nawigacją…czy dobrze skonfigurowana? To by tłumaczyło dziwne pomysły Agaty 😉
A że portu nie było w POI to już nie chce mi się wierzyć.
Tak, mam i używam Garmina; i jedynie w Polsce potrafi mieć problemy + obowiązkowo obwodnica Amsterdamu 😉


Vaux Said:

tyry Said:

kurde super, kumam wszystko.
samemu miałbym ciarki jak bym zobaczył wymarzone auto w salonie za 500 euro, jadąc pół europy po nie.
PIONA!


RADEK WOLF Said:

JA TEZ SIE KIEDYS WYBRALEM MOIM 15-STO LETNIM ROVEREM 400 DO BURGAS W BULGARII NA STRZAL ZROBILEM TYLKO 1500 KM ALE BEZ PRZERW AUTEM Z PRAWIE 300 TYS PRZEBIEGU KUPIONYM ZA 700 ZL TO TEZ BYLA PRZYGODA
PS GRATULUJE I POZDRAWIAM ZUZYCIE PALIWA TOYOTY MIAZDZY SZCZEGOLNIE PRZY POROWNANIU Z DZISIEJSZYMI EKOLOGICZNYMI AUTAMI


parvuselephantus Said:

A było pamiętać o Katarzynie, to by nie podbiło tyle na promie 😛

Zazdroszczę przygody, gratulacje!


Gzara Said:

Super historia, przypomina mi się jak pojechałem po R19 300km która miała uszkodzony automat i bóg wie co jeszzcze, dojechałem, jak 20letnią R19 jeździłem do Anglii, a przede wszystkim jak R11 pojechałem na zlot PIKUR`a 200km. Niby nie dużo ale biorąc pod uwagę stan samochodu……. potym samochód nie zrobił dłuższej trasy niż 15km. Super przygoda, każdy powinien taką przeżyć 😉


maciek_dm Said:

@Bedok: grama rdzy


JJ Said:

StahW Said:

No, gdzie jak gdzie, ale na Sycylii to soli to auto nie zaznało…
Gratulacje za hart ducha :)


miwo Said:

Po przeczytaniu “Il Gattopardo” di Lampedusy wybrałem się parę lat temu na Sycylię (inne rejony co prawda: Gela przez S.Caterina i Marsala po Palermo) . Na pewno nie parlam tak po włosku jak Autor, ale coś tam umiem. Było mi ciężko z tymi ich dialektami, szczególnie w małych miasteczkach. [Jednak spotkanie z dialektem piemonckim przebiło doświadczenia sycylijskie]
Bardzo ciekawy wtręt o tych kelnerach. Serdecznie gratuluję zakupu i opowieści.

Kiedy byłem mały i zobaczyłem taką Corollę, to sądziłem, że to wyrób europejski. “Japończyki” kojarzyły mi się z sedanami, tudzież hatchbackami z prawie pionowym tyłem. A tu takie coś. I to wielkie dodatkowe okienko z tyłu. Bardzo mi się to auto podobało.
Zastanawia mnie, do czego są te reflektory w atrapie chłodnicy. W latach 90 pojawiały się takie ficzery w Polonezach Caro. Ale to chyba nie p-mgielne (wszak Caro już je miały seryjnie w zderzaku). DRL? Szperacze?


tamarixis Said:

Fajno; w sumie niby nic takiego, gdyby nie to, że stan auta niewiadomy.


Dżej Said:

Piękna historia! Ja też przybijam autorowi piąteczkę!
W sumie ja też miałbym do opowiedzenia podobną historię: swoje Volvo 940 kupiłem z pomocą kolegi na ebay.de (oczywiście bez żądnego oglądania, tylko na podstawie zdjęć i opisu) za 266 euro. Niemiec napisał, że fura nie przeszło TUV-u, bo hamulce są do roboty. Ponieważ fura stała w Kiel, to pomyśleliśmy, że to trochę siara jechać 500 km przez Niemcy i 600 km przez Polskę furą z niesprawnymi hamulcami i kumpel załatwił lawetę, która przywiozła Volvo do niego do Szczecina. Tam jego mechanik ogarnął rzeczy, które były do ogarnięcia, po czym jakimiś za pomocą jakiejś kosmicznej ekwilibrystyki ogarnął przegląd, wysłał mi papiery, a ja za pomocą podobnej ekwilibrystyki zarejestrowałem furę w Polsce. Do tej pory nie jestem pewien jak to się udało, zważywszy, że auto przyjechało do PL bez tablic :] Moje szczęście i niedowierzanie, jak wychodziłem z WK z tablicami było wprost nie do opisania :]
Potem tablice, prowiant i inne niezbędne rzeczy do torby, bilet na nocny pociąg do Szczecina i na Centralny. Oczywiście PKP nie zawiodło: już na starcie pociąg był spóźniony a po drodze coś się zesrało i pociąg stał ponad dwie godziny w szczerym polu (oczywiście nikt nie raczył poinformować jaki jest powód postoju i ile to może potrwać). Finalnie zamiast ośmiu godzin, podróż do Szczecę trwała 11…
Na dworcu odebrał mnie kolega (też skrzywiony samochodowo), pokazał Szczecin zza szyby Merca W123, ugościł śniadaniem, pokazał Muzeum Techniki w Szczecinie, pomógł mi jeszcze zorganizować zakup i wymianę opon na letnie (auto było na zimówkach), po czym udzielił niezbędnych wskazówek drogowych i wypuścił w drogę. Przede mną było ponad 600 kilometrów ze Szczecina do Kętrzyna 21-letnim, świeżo kupionym, zupełnie nieznanym Volvo 940. To była najfajniejsza podróż w moim dotychczasowym życiu: stare żelazo, non stop otwarty szyberdach, piękna pogoda, piękne krajobrazy (tam gdzie się dało, jechałem oczywiście bocznymi drogami), po drodze zboczenie z trasy na kąpiel w bardzo malowniczo położonym jeziorze Komorze… Volvo zrobiło trasę bez zająknięcia. Z awarii (jeżeli można to tak nazwać), to podczas trasy zaczęło coś popukiwać w układzie kierowniczym, okazało się że to luz na listwie magla. Puka do tej pory, bo jakoś nie mogę się zgrać z mechanikiem, żeby mi to zrobił :]
https://plus.google.com/u/0/photos?pid=6082256740111795074&oid=114613832403734124058


Dżej Said:

v8tatra Said:

super się czyta,- podróże kształcą –
może powstanie nowy dział o”szalonych podróżach;)”
wystaw corrolke za15 tysi;) różnica w cenie czyli zysk pomniejszony o czynnik ryzyka i eventualne koszty lawety;)


maciek_dm Said:

v8tatra: corollki po 9/10/15 kafli już są powystawiane, nie przebije się 😉


z-ca kierownika Said:

W tym fragmencie pod koniec o winietach w Czechach coś wyrwało ze zdania z zupą w proszku.

A poza tym czytałem z przyjemnością :)


garwanko Said:

Super wyprawa, gratuluje ze wszechmiar :)


Tytus Said:

wow, gratyluję.
Świetna przygoda, dobrze napisane!


kbar Said:

Stawiam biedronki i guziki na to, że sprzedawca latarki był Lankijczykiem, nie Hindusem!
Bardzo pozytywna historia. Razem z żoną przymierzamy się do takiej turystyki zakupowo-motoryzacyjnej.


i love classic cars.. Said:

I to jest prawdziwa przygoda a nie to co teraz wszędzie nam wciskają jako “prawdziwe, ekscytujące” i w ogóle. Gratuluję autka i odwagi. Sam bym pojechał daleko po jakiegoś klasyka gdyby tylko fundusze pozwalały :( Tylko z tą nawigacją, chyba konfiguracja nie bardzo albo nie najświeższa aktualizacja map. Może kiedyś tę Corollę zobaczę bo do Krakowa mam niedaleko. A,no i pomysł ze złomnikową książką o wyprawach daleko i blisko aby ratować fury jak najbardziej na plus.


mikowhy Said:

Przydałoby się kilka słów o tym, jak wygląda sprowadzanie auta z Italii, bo są z tym niezłe cyrki. Tablic wywozowych nie dostaje się od ręki.
W opowieści jest krótki fragment “W międzyczasie poprosiłem Ignacego o przygotowanie dokumentów wywozowych, a Salvatore by pojechał na miejsce odebrać je” i z tego opisu wynika, jakby to była bułka z masłem.


Ausf. F2 Said:

Najlepszy Złomnik od bardzo dawna.


Tomasz Said:

Ma człowiek jaja, oj ma.

Nie zawsze jest happy end, ja tak wybrałem się Sindbadem po Marbellę na Zagłębie Ruhry. Wszystko było fajnie do Lipska. Całe szczęście że mam ADAC.


Tomasz Said:

Aha, obwodnicę Wiednia każda, powtarzam każda nawigacja ma poniżej pleców. Trzeba jechać po znakach na Brno.


jerz Said:

Przeczytalem z zapartym stolcem, kawał dobrego reportażu! Zadziwia mnie tylko stres autora, przy kupnie pojazdu oddalonego o 1000km od naszego miejsca zamieszkania sam fakt ze on tam bedzie po przybyciu należy traktować jako sukces, ze wyglada podobnie jak na zdjęciach, drugi sukces, ze działa radio, – pełnia szczęścia! Ja na przykład zawsze w takie trasy biorę plecak, bo jakby co to wysiadam i dalej juz na piechotke. Na luzie do zwierzyny podchodzę, ze niby nie na polowaniu.
Zasada która trzeba przyjąć na takich zakupach brzmi: spokojnie to tylko awaria. Życzę wiecej złomnikowego zen o czekam na kolejne zakupy we Włoszech (autor wspomniał ze często tam jeździ wiec szansa jest), powodzenia!


Ktosiek Said:

Tak czytam, czytam i ogarnia mnie przerażenie – więc jednak to prawda. Faszyzm wraca – pierw sprzedawca mówi wprost, że woli sprzedać BIAŁEMU a później SWASTYKA na trójkołowcu… myślę, że komisarze unijnii powinni się tym zająć i zdusić to w zarodku!.

A tak na serio to pierwsze gratuluję – ja co prawda pałam średnią miłością do Toyot, ale jeżeli właścicielowi się podoba, to niech dobrze służy. Gratuluję też fajnie napisanej relacji z tej wycieczki oraz samej wycieczki – muszę w przyszłym roku jakąś trasę w tamte rejony zaliczyć;].

Co do nawigacji, to chyba wyszło na moje 😉 – jak pisałem, ja jeźdżę ciągle z mapą + znaki i nie narzekam – wiadomo, w miastach jest trochę gorzej, choć po tym co pisze autor, widzę, że nie ma tragedii. Do niedawna zresztą jeźdzono tylko tak i też trzeba było trafić do celu. Gdybym miał słuchać jak Hołowczyc mówi do mnie ciągle “przeliczam” to też bym się wkurzył.


krokopies Said:

Jak tylko przeczytałem, że będzie o podróży do Włoch, natychmiast odpaliłem płytę Albano & Romina Power, i zaparzyłem kawę. Wraz z kolejnymi wersami, powracały do mnie retrospekcje z mojej pierwszej samodzielnej podróży z 2005 roku, Nissanem Primerą P10 2.0d SLX do Castelfranco Emilia. Bez nawigacji i z siatką enerdży-tajgerów mknąłem samotnie ku szczęściu na saksach…


piszu Said:

ależ trzeba mieć fantazji i wolnego kapitału, żeby przytargać takiego bezbarwnego paździerza aż z Sycylii… 😉


volumetrico Said:

Gratuluje wyprawy i fajnej toyoty! Ja najdalej bylem w Holandii po stare auto. 1400 kilometrow 40+ letnim fiatem 130 coupe tez bylo fajna przygoda.


Jonasz Said:

Jak byleś przy granicy to mogłeś wpaść do Cieszyna i zrobić od razu spot, jest tam taka sama corolla w takim samym stanie i kolorze :)


dancio.84 Said:

OŁ MAJ GAT.

Świetnie się czyta, tak powinna się zaczynać każda niedziela…

Ja moim Polo 86c za 750zł robiłem tylko trasy krajowe – wspaniałe uczucie jak w połowie drogi do Katowic przestaje wchodzić piątka, a przede mną jeszcze jakieś 350 km. Na szczęście to, jak i wiele innych zakończyło się happy-endem :)


toowee Said:

(…) Dobranoc mój książę
Niechaj ci do snu nucą chóry niebian

William Szekspir – HAMLET, Akt V.
Resztę, znajdźcie sobie sami…


ddd Said:

Gratuluje fajnego samochodu, ładny ma akcesoryjny grill z dodatkowymi lampami.
Ja też się nasłuchałem jak to trudno dostać wycieraczki do starej Toyoty. Ale poszedłem do pierwszego lepszego sklepu motoryzacyjnego w małej mieścince i okazało się że zakup takowych to żaden problem. Chyba, że we Włoszech jest inaczej.


Autosalon Said:

Jak se pszypomne to tak jeździłem raz w tygodniu na początku lat 90 tych.
Raz w tygodniu Bremen – Trójmiasto tylko odległości mniejsze bo 800 km.
Straszne graty to były a kosztowały z 10 razy więcej w porównaniu do przeciętnych dochodów w Polsce.
Recordy,Manty, po dachowaniu jakieś polo prostowane z kopyta plus szyba ze złomu.
Teraz to wydaje mi się niemożliwe, niestety wtedy nie było w tym za grosz romantyzmu.
Jak kupiłem moją pandę po raz drugi po 12 latach to głupia trasa 160 km wydała mi się już niezłym hardcorem.
W każdym razie super historia, kiedyś zrobiłem sycylię – gdańsk normalnym autem i to też jest niezły wyczyn, a co dopiero tak starym autem.
Szapoba.


maz Said:

Czy Renault 7 to Thalia?


nocman Said:

@Ktosiek
Triskelion, a nie swastyka.


Ktosiek Said:

Nocman oj tam, oj tam – antifa już wie, jaki to znak, a to, że istniał na długo przed faszyzmem oraz nazizmem? tym gorzej dla niego ;].


Sebastian Said:

Gratuluję zakupu. Wydaje mi się,że zostaniesz z tojką na dłużej.
Ja z własnej nieprzymuszonej woli jeżdżę corollą e10 i sobie chwalę. Co prawda z dnia na dzień gniją jej coraz bardziej tylne błotniki,ale za to silnik jest suchy jak pieprz,nigdy mnie nie zawiodła,a silnik 1.3 wystarcza na ”dynamiczne” poruszanie się. Czasem się zastanawiam żeby ją sprzedać i kupić to o czym już od dawna marzę, ale to auto ma coś w sobie i może stanie się kiedyś małym klasykiem?
PS. Spalanie takie samo jak u mnie. Jakieś 5-6 l na trasie :)


marekrzy Said:

Fajnie się czyta.
Aczkolwiek oczekiwałem większego dramatyzmu związanego z Toyotą, a tu (poza wycieraczkami) nic. Niente. Żadnych korbowodów wychodzących bokiem, urwanych śrub od alternatora, grzejących się hamulców? Nuda, jak w polskim filmie.
Jedynie problemy z nawigacją tworzą atmosferę lekkiego thrillera.
Poza tym:
-znajomość języka (wnioskując z tekstu) na poziomie bardzo dobrym,
-wsparcie kolegi Salvatore potwierdzającego fizyczny byt Toyoty
z hardkorowej wyprawy robią lajtową wycieczkę po bardzo fajnego klasyka za nieosiagalną w kraju cenę..


Adamtd74 Said:

W leniwej Sycylii czas biegnie wolniej i wolniej starzeją się samochody. Bo samochód ma się zestarzeć, ale sobie myśli: “eee zrobie sobie to prossima settimana”.
Zgadzam się z @marekrzy, że autor tekstu miał łatwiej ze względu na znajomość “barbarzyńskiego” języka i ludzi na odległej wyspie. A jakby się nawet zepsuło to 500 EUR można zepchnąć do rowu i tyle – dramatu nie ma.
Zaletą Wiednia jest to, że jak się nie pomylisz to na drogę nr 7 zjedziesz do Mikulova :)


Yossarian Said:

W pierwszej chwili pomyślałem “tyle zachodu, żeby mieć Corollę!?” Ale w drugiej stwierdziłem, że jeśli miałbym relatywnie tanio spróbować przejechać duży kawał Europy, to też bym na takie coś wziął jakieś stare, japońskie pudło. Wspaniała historia, świetnie się czytało! :)


Kumbajnista Said:

fajna przygoda ale ciekawi mnie co z ta katerina?


KGB Said:

Strasznie melodramatycznie. Bez tych wszystkich kobiecych dylematów i odczuć opis byłby znacznie krótszy. Po męsku zajęłoby to jakieś 20% objętości, ale każdy przeżywa jak może 😀


radosuaf Said:

Niezła trasa, mój “klasyk” miał do zrobienia 900km, a i tak się rozkraczył pod Berlinem :). Okazało się, że wentylator chłodnicy nie uruchamia się sam, tylko na “pstryk” – taki patent poprzedniego właściciela. Na szczęście po schłodzeniu silnika dało się jakoś wrócić do Polski (dlaczego nie widziałem, że się płyn chłodniczy gotuje? może dlatego, że wskaźnik temperatury w ogóle nie działał) z już włączonym pstrykiem. Na wszelki wypadek w zasadzie na stałe.

Czy ja dobrze kojarzę, że kolega się trudni importem artykułów spożywczych z Italii? Jakieś wino Lombardia, Piemont, coś? 😀

A, gdyby były chęci na ściąganie jeszcze jakiegoś rzęcha, to ja nadal szukam wymarzonego Maserati na subito :).


Stefan Kawalec Said:

Bardzo ciekawy wpis.


marekrzy Said:

Kto jeszcze po przeczytaniu dzisiejszego wpisu wszedł na subito.it w poszukiwaniu swojego wymarzonego złomu? Przy czy dla mnie był to pierwszy kontakt z owym a włoskim nie władam w ogóle.


Kapitalna historia, gratuluję odwagi, szybkiej decyzji i wiary w stare żelazo( tu akurat nie jesteś osamotniony-sam jeżdżę autem 20 letnim, drugie ma ok 30, a kolejne rocznik 1963)Zresztą to z 1963 r to też kawałek historii zdobycia , dowozu i użytkowania..
Dostałem kilka ładnych lat temu wstecz cynk od znajomego że w Dani jest do wzięcia za przysłowiową dobrą wódeczkę Volvo valp 303/ arcyciekawa konstrukcja pojazdu militarnego made in sweden , opartego , w dużej mierze na nieśmiertelnej technice volvo amazon…czyli silnik red block 1.8 l, ok 70 km, zasilanie mega prostym gażnikiem Zenith, plus ful wyposażenia, instrumentów, i detali z Amazonki…
Reszta to chamsko proste 4 x4, na znanych z odporności sztywnych mostach laplandera , reduktor, plus wszystko tak mocno proste i nie psujące się że Żuk jest [pojazdem skomplikowanym……serio/ a miałem i żuka na rozkładzie.
Można by wiele pisać/ może kiedyś/ ale wracając do wątku ściągania aut…Pojechałem nocą głęboką , przez Niemcy do owej Danii, z obejrzeć, i naturalnie kupić .Stało to nieszczęście z poszarpaną nieco plandeką, pod drzewami , zasypane liśćmi, służąc za magazyn sprzętów przeróżnych i odpadów też. Włąściciel stwierdził- jest na sprawny, na chodzie, odpalany ostatnio 2 lata temu…hmmm Cóż- skoro jestem- akumulator-i próba- wg Duna musi palić i chodzić- i co, po 6 obrotach silnika zapaliła maszyna , ssanie ręczne , a jakże działało. Po 2 minutach ssanie weg i rozległ się cudny dżwięk starego volvo- cyk, cyk, cyk malina.Przejażdżka ok sprawność pojazdu ok, hamulce , nawet światła, wsio, kierunki też i ogrzewanie ..no normalnie cud.Ok- kilka flaszek zostało u duna i temat jak to dostarczyć na prom , do Ystad. Dun wyjął dokumenty kupna sprzętu z armii, potem z szopy przyniósł jakies swoje tablice/ miał identycznego , tylko w dużo lepszym stanie/ i pojechaliśmy około 150 km , bocznymi drogami…jesień, ciepło ubrani, pełni wrażeń…i ujęci szwedzką armijną technologią. B…zużycie paliwa dziwnie małe…zresztą potwierdzone póżniej; 10-12 l /100 km.
Na przystań promową dotarłem nocą głeboką, pertraktacje z celnikami się nie udały i powstał problem.Auto nie mogło na kołach wjechać na prom do Polski. ok . Zostawiłem go na terminalu, popłynąłem do Polski ( wróciłem nazajutrz lawetą). Wjechał sprawnie i głośno-tłumik się był skończył w międzyczasie .Dopasowałem po kilku dniach nowy od reno fuego, hehe za smieszne pieniązki, Chodziło o dość nietypową średnicę rury od kolektora o rozmiary puszki.
Na promie wzbudzał śmiech , wiele pytań, potem dotarł na lawecie do miejsca zakwaterowania. Krótki przegląd, wymiana świeć( nowe trafiłem na aledrogo po 2 zł-stare zapasy magazynowe, których nikt nie chciał nabyć-wziąłem 20 , a co mi tam.
Olej, filtry, itp, przegląd hamulców, ( ciekawostka końcówki przewodów z lewym gwintem wrrrrr) a odpowietrzniki na 7 sztorcową…wierzcie mi odkreciły się bez urywania, Kocham starocie za geniusz w ich prostocie.Po fakcie , rozmowach i lekturach różnych dowiedziałem się że to szwedzkie żelazo miało wszelkie cześci ruchome, wkręcane, mocowane -wszelkie powierzchnie brązowione-w celu uniknięcia problemów przy naprawach podczas zimnych miesięcy w Skandynawii.Pojazd służy do dziś, do rekreacji, zabawy ojjj bardzo zabawy, oraz pracuje przywożąc potężne ilości drewna z lasu do ogrzewania domu…..potrafi stać pod wiatą i odpalać po kilku miesiącach -no problem…

Dlatego popieram i trzymam kciuki za podobnie zakręconych. mam nadzieję że Was nie zanudziłem.


pr Said:

Warunki jazdy o niebo lepsze niż miał wspomniany Fantozzi w powrocie z podróży służbowej ze swoim prezesem (jak pamiętacie, jechał uczepiony spodu wagonu kolejowego, hehe).
Historia miodzio, pewnie zrobię coś równie głupiego.


fan911 Said:

http://www.subito.it/auto/fiat-500l-anni-60-caltanissetta-103357003.htm

To jest dopiero ciekawe auto z Sycylii! Zaginiony prototyp Fiata 500L. Albo BMW M. Albo …. eee, czekaj…


Prezes Said:

Auto pierwsza klasa! Szkoda że nie wrzuciłeś fotki wnętrza.
A jeśli nie chcesz więcej mieć problemów z nawigacją, polecam TomTom’a.


RafalRoch Said:

Super relacja Czyta się to jak książkę drogi :)
Oby więcej takich wariatów :)


RysiuZS Said:

W zeszłym miesiącu odbyłem podróż moim złomnikowatym Audi 80 z 93 do Belgii. Trasa do przebycia – 1120km w jedną stronę, droga znana bo pokonuję ją kilka razy w roku tyle, że VW Touranem z 2008r. Byłem z początku niespokojny o stan mojej audi, ale po paruset kilometrach negatywne emocje minęły i pozostało mi się cieszyć z całkiem przyzwoitego komfortu i znośnej dynamiki (słynne TDI 90 KM). Trasę w tę i z powrotem autko pokonało bezproblemowo i mogę 80’tkę polecić każdemu kto nie ma dużych funduszy a zamierza pokonać dłuższą drogę.
Szczerze mówiąc, audi jechało mi się lepiej jak Touranem, było miękko i przyjemnie gdzie Touran to twarde drewniane krzesło zamiast fotela.


jakbym usłyszał od Włocha, że NIE RADZI jechać jakimkolwiek autem dokądkolwiek to bym się chyba od razu poddał. Co innego, jak mówi Ci to Polak-malkontent, a co innego jak Włoch, który zazwyczaj ma wytrąbione na wszystkie przeciwności 😀 tym razem jednak górą POLSKA MISZCZEM POLSKI, kongrats! Nie sikam borygiem na widok japońców, ale TA karola w TEJ wersji z TYM tyłem jest na szóstkę w koronie z uśmiechem, pozdro!

Jakby ktoś miał ochotę na mały złomomix, zapraszam:
http://moto-rondo.bloog.pl/id,344740365,title,Mixol-5,index.html


Andziasss Said:

Kawał przygody Macieju i soczysta opowieść drogi. Prawie zawsze, jak wjeżdżam na prom to mi się zapala taka lampka PWR?, ale w głowie. Czy odpali, czy będzie foch. Nie ma to uzasadnienia w mojej dotychczasowej praktyce samochodowej, ale tak jest. Jedyne silniki, które mi nie chciały odpalać na morzu, to jednostki napędowe na pokładach styranych krajowych jachtów. Modlitwy, czary, sposoby, smród ropy w zęzie, zdechnięte akumulatory, okrutny syf. Chyba stąd ta trauma. Czytając felieton też się obawiałem, że będzie malfunkcja, a tu zonk – odpaliło i pojechali!

Mikulov to ciekawe miejsce. Nie da się tak zupełnie spokojnie przejechać, ale ta stacja benzinowa, taka jakby z wielkich klocków Duplo, jest silnie podejrzana.


DW10 Said:

Oprócz navi obowiązkowo mapa papierowa w ręku pilota. @Dżej: Są bunkry?


benny_pl Said:

gratuluje udanego powrotu! i dziwie sie wszystkim ktorzy pisza ze jak by zdech to do rowu i tyle….. no bez jaj, nie po to jedzie sie w ch… drogi po jakies wymarzone autko zeby je potem porzucic… jesli sie samemu nie da rady to zaklady C&G sa raczej wszedzie wiec podejzewam ze zazwyczaj da sie cos razem urdutowac zeby pojechac dalej…
choc ja tyle drogi nie odwazyl bym sie sam pojechac, kiepski ze mnie kierowca bo mi sie szybko chce spac, poza tym raczej nie ruszam sie bez chocby podstawowych narzedzi….

najdluzsza moja podroz to po Libero z ilawy (ja z lublina) na miejscu okazalo sie w miare dobrym stanie nie liczac szarpiacego, kapiacego olejem silnika, wyjacej skrzyni i zniszczonych gum na przegubach przednich. w ilawie stwierdzilismy z kolega ze jak juz jestesmy tak blisko, to pojedziemy te ok 100km nad morze (do stegny). dojechalismy bez problemow, potem powrot ok 400km do lublina, szarpanie-przerywanie silnika sie nasilalo, najgorzej bylo sie rozpedzic, potem na wyzszych obrotach mial juz sile i jechal. jakos przed warszawa w srodku nocy wystrzelila srodkowa swieca, okazalo sie ze ktos ja wkleil chyba na poxipol. zimno jak cholera, jechac tak sie niebardzo da bo juz prawie wcale mocy doliczajac przerywanie. na szczescie kolega wymyslil patent zeby wkrecic swiece z nawinieta na gwint blaszka z puszki po piwie. puszke znalazlem po ktorkich poszukiwaniach w rowie, pocielismy, wkrecilismy na sile swiece i dojechalismy :) dobrze ze bylo tak zimno jak jechalismy, bo ten przerywajacy silnik powodowal nagrzewanie sie katalizatora do tak szalonej temperatury, a potem ten zar panowal w calej “komorze silnika”, ze podczas ktorejs kolejnej przejazdzki w cieply letni dzien, kapiacy na kolektor wydechowy olej z silnika sie zapalil jak stalem na swiatlach, na szczescie ktos kto byl za mna to zauwazyl i do mnie podbiegl o tym powiedziec, to szybko zdjalem zderzak i zalalem to petrygiem ktore mialem w bance na dolewki… od tego czasu przestalem lekcewarzyc wycieki oleju…. no i Zonka sie tak przestraszyla (ja zreszta tez bylem niezle przestraszony) ze stwierdzila ze szkoda strasznie, ale trzeba go sprzedac…. no i poszedl, jak by byl w lepszym stanie to by zostal, ale duzo w nim bylo do roboty…


garwanko Said:

Tak pzy okazji, moja corolla, model E10, tez ma zdjecie z tej stacji benzynowej w Austrii :)
Bylo wtedy 43 stopnie w cieniu i od autostradowej jazdy i naporu powietrza odkształcił się przedni zderzak. Wybulił się po prostu na bokach 😀
Po schlodzeniu do normalnej temperatury wrocil do swojego pierwotnego ksztaltu.

Tutaj foto na plazy w Riccione:

http://www.autocentrum.pl/gfx/awc/dp/1999798481_23101_3.jpg

pojechała “z buta i wrócila z buta”. Toyota to Toyota, nie ma co!


kfk Said:

Piekna historia ale jesli ma sie opanowany włoski jak autor to mozna smialo jechac.
Teraz juz nie ale 10 lat temu czesto jezdzilismy po auta do niemiec.
Wracalo sie zawsze na kolach.Auta srednio 10-15 letnie.
A to jeepy a to chryslery.Taka mania na amerykany.
Wszystko z mobile.de wiec tylko opis,zdjecia i telefon do sprzedawcy.
Zawsze podstawowe pytania – czy auto pali i czy mozna nim wrocic na kolach do Polski i niezmienne “ja wohl!”
I w sumie tak bylo.Znam niemiecki wiec jedyne co przerazalo to ewentualne koszty naprawy gdyby cos padlo w drodze..


Damian Said:

“Przeliczam” << nie cierpię tego tekstu tak samo jak Ty ! 😉


tora Said:

Dorby tekst. Dobrze się czyta zwłaszcza jak ktoś zna południe Włoch ,bylem jeździłem wiem o czym piszesz.
REKLAMA
TomTom daje radę.


Cooger Said:

Gratuluję wycieczki, wyczyn na pewno dla kogoś kto nie ma doświadczenia w jeżdżeniu zagranico złomem. W samym opisie mało zwrotów akcji 😉 Generalnie trochę się dłuży.

A co do zakupów aut z zagranicą – mam niezmienny problem z tym, że włosi, francuzi i niemcy słabo lub w ogóle operują angielskim a auta z anglii mają kierownicę po niewłaściwej stronie :( Musiałbym chyba odświeżyć francuski, choć nigdy go w sumie na tyle nie znałem, żeby się płynnie dogadać w temacie.


DrOzda Said:

buckswizz Said:

Świetnie się czyta, niemalże jednym tchem, fajna przygoda, której oczywiście gratuluję i zazdroszczę. taki trochę nudny ten polonez 😉


c64club Said:

@miwo Może dalekosiężne. Coś jak dodatkowe drogowe, kiedyś u nas popularne, często przez użyszkodników a nawet przez diagnostów mylone z p.mg.


radosuaf Said:

Antyreklama:
TomTom średnio daje radę. Navigon daje.


marekrzy Said:

Praktyczna porada:
Na dalekich trasach papierowa nawigacja jest niezastąpiona.
Wszystkie elektryczne mają sobie tylko znane algorytmy wpuszczania kierowców w trzęsawiska Grimpen, gdzie pies Baskerville’ów już czeka.


zuooooo Said:

Zgadzam się z @marekrzy. Analogowa nawigacja (mapa + ew. pytanie ludzi po drodze) jeszcze nigdy mnie nie zawiodła w przeciwieństwie do nawigacji elektronicznej, która z uporem maniaka sprowadzała mnie na jakieś zupełnie nieznane szlaki. Baaa, nawet w tym swoim prowadzeniu robiła błędy i sama się zaginała, więc przestałem korzystać z jej pomocy na rzecz tradycyjnych map. Z nimi jeszcze nigdy nie zdażyło mi się zabłądzić. Dodatkowo przed dalszą trasą zawsze planuję drogę, co mogę zobaczyć, zwiedzić, zatrzymać się… Te 15-20min nie zbawi a podróż jest znacznie spokojniejsza.

Opowieść ciekawa i świetna do poczytania :)


hurgot sztancy Said:

nawigacja strzeliła focha, że musi prowadzić tak bardzo nieprestyżowe auto… jakbyś tak kupił jakiegoś Passata w tdi/lpg to by była zupełnie inna historia. Na pewno ma zakodowane wszystkie stacje lpg i serwisy VW


Timon Said:

Signore Maciej DM, grazie per la zajebistima storia! Lei e krejzolo grande!


benny_pl Said:

porzadnej mapy ksiazkowej nic nie zastapi, ale w miastach nawigacja jest przydatna bo trudno miec mape wszystkich miast… zreszta trafianie pod dany adres nawigacjom wychodzi niezle, w przeciwienstwie do jazdy po trasie, dziwne to bo jazda na trasie jest duzo prostsza, a to wlasnie tam nawigacje najczesciej glupoty jakies robia… wazne tez patrzec jak jechac a nie sluchac tego co gada bo czesto gada co innego niz trzeba zrobic, to juz zupelnie bez sensu.
ja tam tez mam tomtoma i nie mam do niego zastrzezen, tyle ze ma juz z 8 lat i wszelkie nowsze obwodnice i szybkie drogi w niej nie wystepuja, ale boje sie grzebac w sofcie zeby nie zdechla, jest ze smietnika wiec majatku nie wydalem, ale dla mnie liczy sie przydatnosc a przydaje sie :)


wuner Said:

PAB Said:

Otóż nie wiem jak tego dokonał kolega Złomnik, ale w lipcu tego roku we Włoszech zmieniło się prawo. Wywóz aut z tego kraju właściwie może odbywać się tylko na lawetach! Na lawetach, Mociumpanie!!! Papiery eksportowe i tablice wywozowe włoskie są praktycznie nie do załatwienia (a i wcześniej był z tym problem, przerabiałem temat przy okazji kupna Vitary pod Neapolem od komisarza policji, bardzo pomocnego zresztą). Będąc we Włoszech we wrześniu, właśnie pod Bolonią, wpadł mi w oko piękny mini cabrio – panowie handlowcy, niestety, rozłożyli ręce na pytanie o tablice wywozowe. Właściwie jedyna praktyczna możliwość to tablice niemiecki kupione wcześniej i zabrane ze sobą :-(


notlauf Said:

Ja niczego nie dokonywałem‚ nie widziałem tej Corolli na oczy…


Andziasss Said:

@Benny, opisem nawigacji rozłożyłeś internet. Wyobraziłem sobie, że dom masz z rozbiórki, a żonę z kostnicy. Tearz nei potarfies ei uposkoić i kiwczę, a mjó ipes zreka zudmioyn.


Kris Said:

PAB czytaj ze zrozumieniem.
Świetna historia, doskonale się czytało.


kris kristoferson Said:

Ja niczim nie handluje, ta pani psziszła w tym kożuchu i w nim wychodzi


Yaac Said:

Świetna historia, też bym tak chciał, ale po volvo serii 200 :) i całkiem dobrze opisana (bardzo w “duchu złomnika”).
Gratuluje i dziękuję.
P.S.
Może kiedyś zobaczę te słynną e8 na ulicy, jest szansa bo mieszkam w KRK.


Andziasss Said:

O, takie właśnie Volvo, a konkretnie 244 D z 1990, stoi do sprzedania z kartką na szybie w Poznaniu. Na kartce jest numer telefonu 727925207. Ciemny bardzo kolor. Było jeżdżone codziennie. Często widywałem. Wczoraj się zatrzymałem, bo ta karteczka… ale noc panowała i stan trudno ocenić.


benny_pl Said:

Andziasss: hehehe no nie az tak 😉 to nie taki smietnik sensu stricte tylko taki “elektroniczny” ale na podobne wychodzi :) czego to sie wstydzic? 😉 wszak tu sami wariaci 😉


vlad Said:

O! Czyli bracia Czesci dalej rumcajsuja na winietach. Po 7 latach przerwy tranzytowej (do sie ich objechac przez D albo SK), postanowilem wrocic w ramach eksperymentu przez CZ- doswiadczenia miales takie, ze sam lepiej bym tego nie opisal. Przez nastepnych 7 lat sie nie pojawie, o ile jeszcze w ogole. Swoja droga zawsze mnie zastanawialo dlaczego ludzie z Kraka jezdza przez Czechy a nie Slowacje: taniej, lepiej i mniejszy ruch.


Trebor Said:

PAB – niemieckie wywozówki dla włoskiego auta?


broneq Said:

Kiedyś Garbusem bez hamulców i świateł i z rozkręcającą się tylną osią (obie półośki się gibały) wracałem w nocy z Dąbrowy Górniczej do Krakowa. To była przygoda!

A co do tej opisanej. Ja bym się bał jechać Unem, czy Puntem, ale Corollą, bez względu na wiek zawsze i zewsząd i wszędzie. :))))


radosuaf Said:

Ja jeżdżę “na nawigację” od kilku lat i nie miałem nigdy większych problemów, problem pojawia się wtedy, kiedy jest jakiś objazd albo jednokierunkowa, których nawigacja nie przewidziała. Wtedy się jedzie po prostu w mniej lub bardziej właściwym kierunku i czeka, aż się jej “przestawi” i tyle :).


c64club Said:

Benny, po prostu masz “naturalny odruch recyklingu” 😛 Jesteś elektronikię?


maciek_dm Said:

Jak Wy moją relację, tak ja Wasze komentarze przeczytałem z zapartym tchem. Za wszystkie bardzo dziękuję a Złomnikowi za możliwość zaprezentowania mojej skromnej relacji na tak szerokim forum. Bardzo mnie cieszy, że przy okazji komentowania wypłynęły różne Wasze historie – to świadczy, że nie jestem sam i że warto takie rzeczy czasem popełniać. Wg mnie każda historia, nawet ta pozornie błaha jest opisania i utrwalenia. Zatem nie tylko robienie zdjęć, ale także spisywanie historii, także tych zasłyszanych. Gorąco do tego zachęcam!
Poniżej kilka moich odpowiedzi:
@tajemniczybrodacz: “wiem że nie ta skala no i ja nie jestem znajomym królika złomnika” – Ja tam nie żaden protegowany. Jak coś mam, to piszę i wysyłam. Tobie proponuję robić tak samo.
@miwo:
„Po przeczytaniu „Il Gattopardo” di Lampedusy „ – Tyś mi brat!
@kbar: „Stawiam biedronki i guziki na to, że sprzedawca latarki był Lankijczykiem, nie Hindusem!” – bardzo dziękuję za zwrócenie uwagi na taką ewentualność. Następnym razem jak tam będę, to zapytam go o to.
@mikowhy i PAB: „Przydałoby się kilka słów o tym, jak wygląda sprowadzanie auta z Italii, bo są z tym niezłe cyrki.” – to żadna filozofia i odbyło się dokładnie tak jak to opisałem . W czerwcu poprosiłem Ignacego, aby wyrejestrował auto na wywóz (demolizione per esportazione). On się udał do tzw. Motorizzazione, czyli odpowiednika Wydziału Komunikacji i to zrobił. Dostałem dowód rejestracyjny z adnotacją o wyrejestrowaniu na eksport + certificato di proprieta’, czyli taki dokument potwierdzający włoskiego właściciela i tyle. Tablice trzeba było oczywiście zdać. Jeśli chcesz wracać na włoskich blachach (a raczej kartonikach), to możesz sobie takie wykupić; mają ważność 3 dni i kosztują ponad 400 euro. Powiem tylko tyle, że z tej opcji nie skorzystałem. Przepisy się zmieniły, ale zmiany te polegają, na tym że Włoch, który sprzedaje auto musi do jakiegoś czasu wykazać, że auto faktycznie zostało zarejestrowane we wskazanym Państwie, a nie gnije bez tablic we Włoszech. Dla tzw. importera w kwestii wywozu auta nic nie się nie zmieniło. Jeśli ktoś ci nie chce zrobić dokumentów wywozowych, to jedynie kwestia, że mu się nie chce, a nie, że nie może.
@ddd: a propos wycieraczek – i co mieli takie na śrubki?
@Kumbajnista: “ciekawi mnie co z ta katerina?” – do niczego nie doszło J
@radosuaf: import, ale tylko świeżych owoców/ warzyw
@michalfree: volvo o którym piszesz, to moje marzenie, a Twoja historia bardzo klimatyczna. Chętnie bym to kiedyś obejrzał na żywo…
@pr: Fantozzi rządzi!
@Andziasss: ta stacja w Mikulovie robi robotę. Mikulov ładne miasteczko, ale to stare na górze. I ponoć dobre wina mają.
@vlad : z przyzwyczajenia tak jeżdżę, a to druga natura, ciężko się z nią walczy. Próbowałem przez Słowację, ale to nie to…
@Cooger: zwrotów akcji na szczęście nie było; na szczęście bo nie byłem na nie przygotowany.


Solo TA Said:

OTAKE blogi siem biłem!
Świetny wpis!


c64club Said:

To i ja się podzielę relacją z zakupu Komaryny. Zamieściłem ją onegdaj u siebie na stronie, a niedawno doatałem maila od kogoś, kto ją przeczytał.

A było to z grubsza tak:
Od maja przymierzałem się do kupna czegoś z silnikiem. Miało prawie nie palić i nie zruinować mojego budżetu, reszta parametrów na drugim mijejscu. Po analizie wielu modeli wybór pada na Komara, koniecznie z pedałami i raczej bez resorów z tyłu, bo lżejszy.
Wrzesień. Dostałem od znajomego widomość, że jego kolega w Koninie ozsprzedaje garaż pełen takich zabytków. Jako, że wystawił na Allegro, to obejrzałem, KupTeraznąłem i postanowiłem wybrać sie po wynalazek osobiście. Nie mając nikogo znającego się, kogo miałbym zabrać, zabrałem wyniesioną z rozmów wiedzę i moją intuicję. Oraz narzeczoną, żeby było weselej.

W piątek wieczorem wsiadam w Katowicach w pociąg, po 7 rano jestem w Koninie.
Motórek dość ładny, choć nie wypicowany.
Kolo próbuje mi pokazać, jak to cóś uruchomić. Nie pali.
Po godzinie wiem już gdzie jest, jak działa i jak się czyści gaźnik.
Wsiadam sam. Wiem teoretycznie, że np. sprzęgło powinno się łączyć, kiedy silnik już się kręci.
Odpaliło, jadę, ale jakoś kurna powoli.
Kolo mnie z buta dogonił i rzecze: TO MA DWA BIEGI, GŁĄBIE.
Rzeczywiście. Coś mnie tknęło, żeby rozsprzęgnąć przed zmianą (dotychczas zmieniałem jedynie biegi w wiertarce Celma, która sprzęgła nie posiada).
Wrzuciłem dwójkę, puszczam rączkę sprzęgła.
Yeah, udało mi się nie spaść na bagażnik mimo takiego kopa i nie rozwalić skrzyni biegów. Jadę jakieś 45.
Nie patrząc, co gaz a co hamulec, naciskam oba i kręcę pedałami do tyłu.
Prawie wyleciałem przez kierownicę. Czyli słabe hample w Komarze to mit.
Niezły gracik, dobijamy targu.
O 11 jesteśmy w Poznaniu. Narzeczona zostaje u ciotki pogadać o ciuchach.
Jadę przejechać się po Poznaniu. Nie odpala.
W baku podejrzanie mało paliwa.
Jakiś dziadek instruuje mnie, jak jeździć na pedałach (dziękuję Panu Edwardowi za tę ceną uwagę.)
Jadę na benzyniarnię. Nabywam mixol i pierwszy raz tankuję.
Jak odmierzyć mixol? Apteka, nabywam strzykawke 20 ml.
Nie pali.
Aha, kranik odkręcić i przelać gaźnik :wstyd: . Jakoś odpalił na pych.
Dziwnie przycichł. Zgasł. Intuicja podpowiada, że coś się zepsuło.
Świeca nie ma ani kawałka gołego metalu. Jakiś „treźwy” gościu pożycza mi paczkę zapałek, której używam jako papieru ściernego. Przy okazji zauważa, że z wydechu za mało kopci. Mieszanka niby 30:1, ale co tam, dowalam jeszcze 10ml i trząchamy bakiem. Rozgrzewamy silnik, jadę dalej. Dzięki, Fred(tak się przedstawił).
Po 5km znów zgasł. Fred coś na odchodnym mówił o zapchaniu świecy i późnym zapłonie. Sprawdźmy.
Iskra jest. Przypomina mi się z podstawówki model dwusuwa. Żarówka się zapalała kiedy tłok był u góry. Wsadzam śrubokręt zamiast świecy i patrzę, gdzie jest najwyższe położenie tłoka, zaznaczam to na tym kole zamachowym, które jest pod lewą pokrywą. Może za późno iskrzy, może co innego. :help:
Jadą jakieś dwa osobniki na MZ. „Łapię stopa” Dwaj emeryci wracający MZ-ką z przejażdżki znajdują czas dla Komarka.
Po godzinie wiem już, jak ustawić zapłon. To „koło zamachowe” to magneto, część prądnicy, info się przyda. Dziękuję Panom Ferdynandowi i Henrykowi.
Komarynka pali od kopa, raduję sie jazdą rozświetlając mrok 15-watową żarówką.
W głowie tli sie pierwszy pomysł na akcesorium – dodatkowy jupiter na akumulatorze.
Pierwszy kontakt z „prawdziwym” ruchem drogowym i „mądrością” inżynierów ruchu drogowego. Żeby wyjechać z dworca na Głogowską wystarcyłoby skręcić w lewo.
Ale nieeeeeeee! Zakaz skrętu w lewo.
Pytam poznańskiego taksiarza. Po 5 km, 2 postojach na światłach i 4 skrętach w prawo robię to, co mógłbym zrobić od razu, gdyby ktoś pomyślał nieco projektując pasy.
Głogowska długa, usina remontami. Pierwszy w życiu slalom na motórze.
20:16 – wsiadamy w pociąg. Mieliśmy wsiąść w inny o 20, ale maszynista podmiejskiego zastawił mi drogę. Planujemy przejazd kombinowany przez Wrocław. Moje zasypia.
Jest dobrze, cały przedział bagażowy dla mnie. Do Wrocławia mam czas na przegląd. Na pierwszy ognień idą poąłczenia śrubowe wahacze z przodu, linki itp.
WD40 leje się strumieniami.
We wrocławiu motór jakby ciszej jeździ. Nie skrzypi i w ogóle.
Przesiadka. Po wyruszeniu, około północy, kierownik pociągu (czwartego z kolei, w którym jechał Komarek) stwierdza, że nawet mając pedały to cóś się nie powinno w pociągu znaleźć, że postara się, aby mnie to wyniosło drożej niż zakup złoma itp, w końcu robi z siebie dobroczyńcę i nie wywala mnie z pociągu. Pazażerowie już nie śpią, bo facio pokrzyczał sobie za ostatni tydzień.
1:10, lądujemy w Katowicach. Wsadzam towarzyszkę w taksówkę, sam postanawiam wracać na Komarku.
Nie pali. Zaglądam do baku – albo ktoś mi wachę spuścił w Poznaniu przy Żabe, albo Komarek pali 10/100 :szok: .
Jestem zbyt zmęczony, aby się zastanawiać.
1:20, Po dłuższym kręceniu pedałami ląduję na BP.
60ml miksolu i pierwsze w życiu 2 punkty do BP Partner :)
Nie pali.
Gażnik do rozbiórki, pych, nic.
Zapłon na warsztat, , pych nic. :/
Rozmontowuję układ paliwowy. Z kraniku cieknie kropla na 7 sekund.
Dmucham w kranik przez rurkę. Dostaję po mordzie strumieniem jakiejś zupy, w której skład wchodzi m. in. benzyna. Czyli w baku syf nieziemski. Nie ryzykuję jazdy na mieszance z rdzą.
Zmarznięty wpadam na genialny pomysł.:idea:
Nabywam 200 ml jakiegoś rzadkiego soczku wiśniowego w kartoniku z rurką. Promocja, 20 p do BP partner.
Pusty kartonik wraz z rurką posłuży mi za bak. Naciągam do niego trochu mieszanki.
Dobrze, że mam przy sobie garść opasek zaciskowych. Opask zaciskowe + szmata rulez!
3:10 ląduję pod zakładem pracy, portier rozpina alarm i wpuszcza mnie do hali, żebym miał gdzie posatwić. Odt ąd po godzinach będę w hali dłubał, bo pozwolenie mam.
Około 4:00. Umywszy się pobieżnie kładę się koło łóżka, żeby Jej nie zbudzić.
Nie pomogło, słyszę zaspany głosik: „co tak benzyną śmierdzi? A, to Ty, Kochanie” Śpi. :rotfl:

Skończyło się pierwsze szaleństwo na Komarku.
Rano, zastanowowszy sie nad moją sytuacją stwierdzam, że dowód i OC podczas jazdy po Poznaniu cały czas siedzialy w plecaku w domu ciotki.


c64club Said:

Macieju, czyli da się od Ciebie nabyć pomidory, które smakują jak pomidory? To by była cenna informacja.


benny_pl Said:

c64club: no komar to taki wlasnie pojazd ze sie dzien jezdzi i 3 dni naprawia 😉 tez mam kilka, nigdy nie wiadomo kiedy zdechnie i z jakiego tym razem powodu, najgorszy jest tam zaplon.. musze w koncu sprobowac przerobic na taki od pily spalinowej :)
(ps. tak, jestę elektronikię 😉 )


c64club Said:

Całkiem zgrabnie sprawdza się zapłon tyrystorowy, sterowany platynkami, byle się platynki nie przestawiały. Ale mniej się zużywają, a płynie przez nie jakieś 100mA – tzw. czyszczący, przy ktorym w zasadzie się nie zagrillowują. Poszukaj sobie “zapłon by Marcek”, gotowizna do Komara.


benny_pl Said:

jak znajde troche czasu to zrobie 😉 ale nie wiem kiedy to bedzie 😉 a komarek sluzy do rekreacyjnych przejazdzek po wsi (zazwyczaj ja z zonka lub z kolega na 2 motorki) boje sie jezdzic motorkiem w ruchu miejskim 😉 mam wrazenie ze zaraz mnie ktos rozjedzie 😉


c64club Said:

Ja tam jeżdżę od 4 lat, zim nie wyłaczając, to przywykłem. Zimą nawet fajniej, bo zbokowóz samym swoim pojawieniem się przypomina kierowcom, co to “bezpieczna odległość od poprzedzającego pojazdu” i kilka innych zasad “dobrej praktyki drogowej”. Ale bez kierunkowskazów Komaryną to już strach śmigać wśród SUV-ów, mimo iż to dwu-suv.

A wracając do tematu i lawetowania grata z różnych zakątków globu. Tak się targa motór z Rzeszowa do Katowic drugim motorem:
http://grzegorski.net/wiki/lib/exe/fetch.php?hash=ff8abb&media=http%3A%2F%2Fimg502.imageshack.us%2Fimg502%2F6092%2Fimg1143k.jpg


Aremberg Said:

Trochę przydługie i niepotrzebnie naćkane dygresjami na zupełnie inne tematy, ale i tak fajnie się czytało. Gratulacje za przyciągnięcie do Krakowa ciekawego żelastwa za rozsądną cenę, będę się za nim rozglądał po mieście.


Jermak Said:

To co?
Konkursik na najlepsze opowiadanie o zakupie klasyka? Do 3000 znaków.


oldskul Said:

C64, wspaniała historia i wcale nie gorsza od tej dużej na górze 😉 aż przypomniałem sobie własne przeprawy z Jawą TS 350 a potem z Aprilią Pegaso 650, nie gorsze jajca niż u Ciebie a to wszystko tylko głównie w drodze do i z pracy :)


lordessex Said:

Historia pierwsza klasa, czytałem z zapartym tchem, podziwiam determinację i wytrwałość :-D.
Ja na “takie” szaleństwo bym się nie porwał, słyszałem już wiele razy że za Zachodnią granicą jest dużo więcej okazji na zakup dobrego klasyka (choć z cenami róznie) bez farmazonów typu “jedyny taki zobacz dla konesera od dziadka rocznik 1905” itp…, ale sama procedura sprowadzenia a następnie zarejestrowania takowego pojazdu mnie już mocno zniechęca.


lordessex Said:

@Dżej:
A jaką masz wersję tego Volva 940? Ja mam sedana D24 z automatem. Trafił mi się zupełnie przypadkowo, bo od brata kupiłem 😀


maciek_dm Said:

@c64club: po takie pomidory to zapraszam w sezonie letnim na polskie. Pomidory z importu to nie to, chyba, że tzw Santa; takie małe, bardzo słodkie i smaczne pomidorki. Zapraszam :)


c64club Said:

W sezonie wtranżalam spore ilości malinowych, szczególnie od pewnego gostka z bazaru. A takie male, słodkie i smaczne, to bratowa hoduje w pokoju, wczoraj doajdaliśmy ostatni zbiór. Trochę jędrność straciły, ale smak +1.
Pochwal się, jakie “badyle” z południa ściągasz


iksio Said:

Fajnie widziec tutaj teksty autorstwa nie tylko zlomnika :)


mikowhy Said:

@maciek_dm
piszesz:
Tablice trzeba było oczywiście zdać. Jeśli chcesz wracać na włoskich blachach (a raczej kartonikach), to możesz sobie takie wykupić; mają ważność 3 dni i kosztują ponad 400 euro. Powiem tylko tyle, że z tej opcji nie skorzystałem.

No i właśnie to miałem na myśli, zostaje partyzantka i po drodze trzeba się modlić, żeby czegoś nie nawywijać, bo auto nie ubezpieczone.


maciek_dm Said:

@mikowhy: cóż, trzeba sobie jakoś radzić
@c64club: z Południa Włoch: winogrona, mandarynki, , koperki, arbuzy. Ze środka: sałaty, rzodkiewki, śliwki, kiwi, brzoskwinie, nektaryny, arbuzy, cukinie. Z Północy: kiwi, brzoskwinie, nektaryny, śliwki, jabłka. To tak z grubsza. Asortyment w zależności od sezonu.


volvoseries Said:

hehe tak sie zabija kolejne dobre źródło starych aut, teraz subito ma wzrost oglądalności o czytających zlomnik razy ilość ich znajomych i znajomych znajomych co to też lubią stare…
ale jak już lecimy to do końca…

Znalazłem kiedyś na subito Volvo 740 skóra, automat, klima, szyby, po prostu voll – jak to piszą turcy, prestyszowa furęcja, ogłoszenie z rana, dzwonię. Dziakomo mi mówi – super auto, prima, pierwszy lakier, ferst owner. Dlugo sie nim turla już ale najeździł mało, no i ma juz nowsze, i to musi juz sprzedac, przykro mu bardzo, ale musi.
Myśle sobie patyk euro – troche to juz jest (jakby nie patrzeć 2 Toyki )ale kto nie ryzykuje, nie pije szampana… Więc mówie: Dziakomo masz konto w banku? Daj numer i czekaj na hajs, przyjade jak znajde czas – czyli niedookreślonej czasoprzestrzeni…
Posmialismy sie na koniec ze fura do Polski na pewno zajedzie, bo i do Szwecji by zajechała.

Niedziela to była, więc u mnie zapanował włoski klimat – andiamo sobie mysle, co ja się bede spieszyl i tak kasa dzis nie dojdzie. Zrobie przelew rano… No i jakby to napisac Panowie i Panie – dałem d…. zawodowo.
JEst rano, poniedziałek, praca, wqrw, normalka. No ale mam zakup do zrobienia, odpalam stronę banku, klepie numer co mi jacomo dał na sms, a tu psikus… Bank mnie nie puszcza dalej. musze miec imie i nazwisko przynajmniej, a najlepiej i adres…

Dzwonię więc do mojego nowego kumpla z kraju makaronu. I co? Z równie dużym smutkiem z jakim opowiadał o tym ze musi się z Volvem rozstac informuje mnie, że auto już sprzedał, że 30 minut temu odjechał nim nowy własciciel…. Po mojej stronie głucha cisza w słuchawce… Przeszło mi przez myśl wkręcenie go ze kasa poszła, ale co by to dało…

Ale to nie koniec historii, bo przeciez to cudne Volvo mogło sie okazac grzybem jak połowa super fur z ogłoszeń. Niestety ku mojemu dobiciu wewnętrznego ego mogłem się przekonać, że było dokładnie tak jak spalony słońcem Italiano bajerował….
Zaglądam na subito za 3 dni…. wiecie już co widzę?
Mój niedoszły pancerniak stoi za 6950… jak to mówią w reklamie – w Euro…

Wnioski wyciagnijcie sami, ale bez skrajności, bo Was kobiety z domu wygonią a wszystkich kupionych w ciemno aut nie zdążycie odebrać, jak zaczniecie lecieć serią 😉


Krystian Said:

Bardzo przyjemnie czyta się Twoje posty. Dzięki za solidną dawkę energii na poranek. Co do auta to dalej ciężko mi uwierzyć, że produkowali je w automacie :)


Leave a Reply

Subscribe Via Email

Subscribe to RSS via Email

Translate zlomnik with Google

 
oldtimery.com

Polecamy

Kontakt


Warning: implode(): Invalid arguments passed in /archiwum/wp-content/themes/magonline/footer.php on line 1